John Steel (The Animals): Granie wciąż sprawie mi frajdę

John Steel (The Animals): Granie wciąż sprawie mi frajdę

Zastanawiam się ile razy widziałem na scenie perkusistę, który liczy sobie 75 wiosen. W dodatku potrafiącego w tym wieku zagrać 90 minutowy koncert.  No i wychodzi na to, że podane kryteria spełnia jedynie John Steel – współzałożyciel The Animals. Zespołu, który w latach sześćdziesiątych rozdawał karty w muzycznym biznesie razem z Beatlesami i Stonesami. Dziś Steel pielęgnuje ducha tego wspaniałego zespołu w odmłodzonym składzie, pod szyldem Animals & Friends. Niedawno muzycy po raz kolejny koncertowali w Polsce, a po jednym z występów była okazja, by zamienić parę słów z perkusistą legendarnej formacji.

Jaka jest Twoja recepta na długowieczność?

Spójrz! (wybuch śmiechu). Jestem w formie, wciąż czuję się młodo i nadal kocham to, co robię. Myślę, że granie na perkusji czyni mnie młodym, naprawdę bawi mnie bycie na scenie. Pewnie moje ciało powie mi kiedyś, że czas już z tym skończyć.

Zaczynałeś karierę muzyczną od trąbki...

Faktycznie. Jako 13 – 14 latek byłem pod wielkim wpływem jazzu. A w jazzie tradycyjnym to właśnie trąbka była wiodącym instrumentem. Chciałem być jak Luis Armstrong. Ale kiedy w 1956 roku spotkałem się po raz pierwszy z Erikiem Burdonem, zaczynała się eksplozja popularności rock'n'rolla. No i zaczęliśmy grać rock'n'roll, a potem poszliśmy w stronę rhythm'n'bluesa. Usiadłem za perkusją, bo wtedy nie było w Anglii prawdziwie rock'n'rollowych bębniarzy (śmiech).

Jak zapamiętałeś moment, w którym po raz pierwszy usłyszałeś Chucka Berry'ego i Jerry'ego Lee Lewisa?

Och, to było jak cios prosto w serce. Co ciekawe: pierwszą trasę koncertową, którą zagraliśmy w 1964 roku, po podpisaniu profesjonalnej umowy z agencją, było supportowanie Chucka Berry'ego, który wtedy po raz pierwszy przyjechał na występy do Anglii. Grał wówczas również Carl Perkins, twórca „Blue Suede Shoes”. To było wspaniałe tournée, właśnie podczas niego nagraliśmy naszą wersję „House of The Rising Sun”, która szybko stała się numerem jeden na listach przebojów.

Rzeczywiście zarejestrowaliście Wasz największy hit za jednym podejściem?

Tak było! Coś fantastycznego... Chcieliśmy nagrać ten utwór, żeby kontrastował ze stricte rock'n'rollowymi kawałkami. Nie sądziliśmy, że przeróbka starej, folkowej pieśni, którą znałem z płyty Boba Dylana,  stanie się czymś tak znaczącym. Ale kiedy graliśmy ten utwór na żywo, reakcja publiczności była wspaniała. W środku trasy koncertowej weszliśmy więc do kiepsko wyposażonego studia, znajdującego się w piwnicy w Londynie i nocą zarejestrowaliśmy ten kawałek. Producent Mickie Most, który czuwał w reżyserce powiedział: „Panowie, chyba mamy przebój” (śmiech).

Inny ponadczasowy utwór z Waszego repertuaru - „It's My Life” - wyprzedził epokę punk rocka ze swoim przekazem zawartym w refrenie...

O tak. Mimo, że byliśmy wówczas bardzo młodymi ludźmi, mieliśmy bardzo dobry gust, jeśli chodzi o dobór utworów, które braliśmy na warsztat. Praktycznie wszystkie kawałki, które nagrywaliśmy z myślą o singlach, stawały się ponadczasowymi przebojami. To były bardzo „dorosłe” utwory, takie chociażby jak „Don't Let Me Be Misunderstood”, czy „We Gotta Get Out of This Place”. Pewnie dlatego do dzisiaj je wykonujemy na koncertach i wciąż podobają się ludziom, których nie było jeszcze na świecie, kiedy je wydaliśmy. Czasem myślę sobie: „Mój Boże, przecież one mają już ponad 50 lat”, a nadal trafiają do młodych ludzi i poruszają ich.

Patrząc z perspektywy czasu: czy The Animals musieli rozpaść się u szczytu sławy?

Cóż, myślę, że prawdziwym powodem rozpadu Animalsów był nasz management. Byliśmy młodzi i kompletnie zieloni, nie mieliśmy pojęcia o tym, w jaki sposób prowadzić naszą karierę. O wszystkim decydowali menadżerowie, którzy wyciskali nas niczym cytrynę. Zapracowalibyśmy się na amen... To był jeden wielki młyn. Zdaliśmy sobie również sprawę z tego, że nasze pieniądze  gdzieś się ulatniały. W pewnym momencie wszyscy mieliśmy już serdecznie dość... Gdybyśmy wówczas mieli sensownego menadżera – zespół dalej grałby razem.

Jak znalazłeś nowych muzyków do obecnego wcielenia Animals & Friends?

Ludzie przychodzą i odchodzą. Przez Animalsów przewinęło się wielu muzyków. Bardzo lubię obecny skład. Danny (Handley – przyp. red.) trafił do nas jako gitarzysta, ale Peter Barton, który wówczas śpiewał, zrezygnował ponieważ nie mógł pogodzić pracy agenta i wokalisty. Danny przejął więc także partie wokalne i robi naprawdę wspaniałą robotę. Znał również basistę Roberto (Ruiza – przyp. red.), z którym pracował w różnych zespołach. On dołączył do nas niedawno, gdy nasz poprzedni basista przeszedł do Big Country.

Możemy spodziewać się nowej muzyki od tego składu?

Powinniśmy to zrobić, bo fajnie nam się gra ze sobą. Problem w tym, że na co dzień mieszkamy daleko od siebie, no i mamy wypełniony grafik koncertowy. Myślę, że rejestracja któregoś z koncertów i wydanie go na płycie byłoby dobrym pomysłem.

The Animals był jednym z pierwszych zespołów zachodnich, które koncertowały za „żelazną kurtyną”. Jak wspominasz tamtą wizytę w naszym kraju?

Pierwszy raz byłem tutaj w 1965 roku, kiedy Polska należała do „bloku wschodniego”. Publiczność wspaniale przyjmowała nas na koncertach. Ale podróżowanie, posiłki, kupno w sklepie czegoś do jedzenia, czy napojów – to była ciągła walka. Do tego było jeszcze wtedy cholernie zimno. Naprawdę mocne doświadczenie (śmiech). Polska bardzo zmieniła się przez lata. Wciąż lubię tutaj przyjeżdżać. Granie dla polskiej publiczności – jednej z najlepszych na świecie – sprawia mi ogromną frajdę.

Komentarze:

Zobacz również: