Spotykamy się w nastrojowym foyer warszawskiej Novej Sceny. Wystrój artystycznej piwnicy zachęca do szczerej rozmowy na różne tematy – o początkach kariery, o musicalach i o najnowszym albumie Łukasza „Ja tu zostaję”.
Niewielu jest w Polsce piosenkarzy z wyższym wykształceniem muzycznym, należysz w tym zakresie do wyjątków. Czy pomaga ci ono w pracy zawodowej?
To zależy. Tych lat, kiedy kształciłem się na zawodowego muzyka, na pewno nie uważam za zmarnowane. Jednak w codziennej pracy estradowej wyższe wykształcenie muzyczne raczej się nie przydaje. Ma natomiast inne plusy, jak na przykład wyrabianie wrażliwości muzycznej, którą ukształtowałem w czasie nauki. Potrafię oddzielić to co dobre, od tego co złe w muzyce, studia na pewno mają w tym swój udział. Oczywiście umiejętność czytania nut bardzo się przydaje w pracy teatralnej, kiedy dostaję pierwszy raz do ręki moją partię wokalną. . Godzina czy dwie i znam rolę.
Wykształcenie muzyczne ma więc swoje dobre strony, nie jest jednak niezbędne.
Absolutnie! Znamy przecież wielu fantastycznych artystów, którzy nie mają pojęcia o czytaniu nut i nic z tego powodu nie tracą. Można to nawet powiedzieć o większości piosenkarzy. Podobnie jest ze znajomością literatury muzycznej – może pomóc, ale nie musi. Kiedy artysta ma coś do powiedzenia i robi swoje, liczy się tylko to. Estrada ma swoje prawa i liczą się zupełnie inne rzeczy. Ale już na przykład w kontakcie z muzykami, z zespołem, znajomość teorii muzyki bardzo się przydaje. Choćby w komunikacji, którą upraszcza. Ale podkreślam, że nie jest to w najmniejszym stopniu aspekt decydujący.
Masz więc solidną bazę, która z pewnością ci nie szkodzi. A na ile pomógł ci chrzest bojowy w występach konkursowych? Kształtował się charakter?
Wszystkie te konkursy telewizyjne są dość niebezpieczne dla wykonawców. Musimy pamiętać, że nie są to programy dla uczestników, tylko dla telewidzów. I cała wielka machina służy temu, żeby to dobrze wyglądało w telewizji. Program musi być na tyle atrakcyjny, aby przyciągnąć jak największą widownię oraz wygenerować jak największe wpływy z reklamy. To jest priorytet. Natomiast kto tam będzie śpiewał – mała małpka, czy pani ze sklepu, która zdobywa sympatię widza, bo ma głos i potrafi coś wykonać – ma znaczenie absolutnie drugorzędne. Dla telewidza to jest oczywiście ciekawe. Ale dla uczestników, którzy mają swoje marzenia, swój sen o sławie, to może być koszmar. Poza tym – kończy się program, kończą się marzenia. Ci ludzie zostają zapomniani.
Czy takie programy mogą w ogóle komuś pomóc? Przecież to najczęściej masakra…
Taki program może pomóc, kiedy ktoś ma pomysł na siebie, ma zaplecze – repertuar, etc. Nawet jeżeli nie zostaje laureatem, ma promocję i może się latami powoływać na telewizyjny epizod. Gorzej jest z amatorami, którzy potem przez całe lata oglądają na DVD powtórki programu w towarzystwie rodziny i przyjaciół i wspominają, jak to było pięknie. Popularność po programie jest bardzo krótka i trzeba od razu ostro zabierać się do pracy i dalej działać. Program rzadko pomaga, ale nie musi zaszkodzić.
A jaki był twój sen o sławie? Co ciebie konkretnie zachęciło do udziału w „Idolu”?
Poszedłem do programu ze skromną nadzieją, że zawojuję cały świat i że z miejsca stanę się najlepszym i najbardziej popularnym wokalistą w Polsce. Tylko tyle. Cała ta sytuacja była zabawna, bowiem w tym samym czasie występowałem w TM ROMA grając w musicalu „Grease” rolę Anioła Stróża . A jest to typowa rola gwiazdorska, bardzo widowiskowa - aktor pojawia się na kilka minut, ma najlepszy numer w przedstawieniu i owacyjne przyjęcie publiczności. Ja zaznałem tego wszystkiego dosyć wcześnie i wyobraziłem sobie, że program „Idol” będzie tego naturalną konsekwencją, czyli że cała Polska też mnie od razu pokocha, jak kochali mnie widzowie teatru. Nie znałem wtedy jeszcze słowa „pokora”, teraz – z pokorą – mogę się do tego przyznać. I moje poczucie wyższości, bo tak, niestety należy nazwać to, co mną wtedy kierowało – zostało od razu wychwycone przez kamery i nie tylko wyleciałem z programu, ale jeszcze nikt po mnie nie płakał.
Bezcenne. I jakie wnioski na przyszłość wyciągnąłeś z tak bolesnej lekcji pokory?
Przekonałem się, że oprócz zawodowstwa, oprócz samego warsztatu, na estradzie trzeba być przede wszystkim człowiekiem. Trzeba mieć wiele serca, wiele szacunku dla innych. Trzeba myśleć o publiczności, a nie o sobie. Publiczność czuje wszystko. I bywa, że pewna postać się podoba i wcale nie musi to być nikt wybitny, ale będzie się cieszyć sympatią publiczności. A ktoś inny zostanie odrzucony. Ludzie wyczuwają intuicyjnie serce do śpiewania, do muzyki, odpłacają wtedy równo – szczerość za szczerość.
Interesujący w twojej biografii jest wątek teatralny. Najważniejszy teatr muzyczny w Polsce i główne role w wielu klasycznych tytułach musicalowych – polskich i obcych.
Teatr Muzyczny ROMA był i jest dla mnie – poza szkołami muzycznymi – prawdziwą szkołą zawodowstwa. Wszystkiego, co umiem dzisiaj na estradzie, nauczyłem się w ROMIE – śpiewu, aktorstwa, obycia ze sceną. To jest moja prawdziwa szkoła życia. Zagrałem już na scenie ROMY ponad 1500 spektakli. Mówię to z perspektywy dnia dzisiejszego. Ale na początku zostałem tu od razu wrzucony na głęboką wodę. Od razu stawałem co wieczór przed tysięczną publicznością, nie mając wcale pojęcia o aktorstwie, nie mając żadnego doświadczenia w tańcu czy choreografii. A przecież każdy spektakl jest inny, każdy rządzi się własnymi prawami. Każda rola wymaga innej ekspresji wokalnej. I tego wszystkiego nauczyłem się w Teatrze ROMA pod okiem dyrektora Wojciecha Kępczyńskiego. Nie kończyłem Akademii Teatralnej.
Teraz grasz w „Les Misérables” rolę Enjolrasa, przywódcy studentów. Mówi się, że tę partię wokalną napisano w sadystyczny sposób – trudne, długie, wysokie dźwięki…
Tak, to trudna rola, ale z tym sadyzmem to bym nie przesadzał. Z jednej strony bardzo ważna, z drugiej – niewdzięczna, bo postać nie wykonuje przebojowego numeru. Intonuje najwyżej pieśń rewolucyjną „Słuchaj kiedy śpiewa lud”, do której dołączają kolejno studenci i dziewczęta. Dla mnie dobrze się stało, że „Nędznicy” pojawili się po tych moich dwunastu latach w teatrze muzycznym, wcześniej nie podołałbym wokalnie takiemu wyzwaniu. Muszę bowiem przyznać, że teatr wspaniale mi zahartował aparat wokalny. Bywało, że nie miałem zmiennika i musiałem wyjść z gorączką czy zapaleniem. To jest w musicalu normalka, a teraz korzystam z tego na estradzie. Głos przyzwyczaił się do wysiłku i jest tak, że w najlepszej formie wokalnej jestem pod koniec sezonu teatralnego. Potem jest lato i wiele koncertów solowych, dobrze się to wszystko układa.
Twój poważny debiut estradowy nastąpił na festiwalu w Opolu w koncercie debiutów. Zaraz potem rozpocząłeś stałą współpracę z Natalią Kukulską – jak do niej doszło?
Tak. W koncercie debiutów w Opolu, i zaśpiewałem piosenkę z repertuaru Mietka Szcześniaka „Przyszli o zmroku” (z muzyką Krzesimira Dębskiego i słowami Jacka Cygana). Tam z kolei wyłapał mnie Maciej Pawłowski – kierownik muzyczny TM ROMA – i zaprosił na casting do musicalu „Miss Saigon”. Mój opolski występ przeszedł co prawda bez echa, ale koncert prowadziła Natalia Kukulska i to ona zaprosiła mnie do śpiewania chórków w jej zespole. Robiłem to przez kolejne pięć czy sześć lat. To też była doskonała nauka. Nabierałem szlifów estradowych, pomimo tego, że byłem w drugim planie. Obserwowałem Natalię, jak się zachowuje na scenie, jaki ma stosunek do fanów. Zobaczyłem, że praca artysty nie kończy się z końcem koncertu, ale trzeba się potem spotkać z fanami, podpisać płyty, dać z siebie coś więcej, bo ludzie tego oczekują. Trzeba też z nimi porozmawiać, co zresztą jest bardzo miłe. I mam z tych występów z Natalią wspaniałe wspomnienia. Objechaliśmy razem kawał świata, zagraliśmy między innymi prywatny koncert dla papieża, mam z tego spotkania wyjątkowe zdjęcia. Pamiętam, że po dwustu czy trzystu koncertach, Natalia zapytała mnie nagle: „Łukasz, a co ty chcesz robić tak w ogóle? Bo u mnie w chórkach możesz śpiewać do mojej śmierci, a nawet jeszcze dłużej. Ale czy nie czas, żebyś spróbował zrobić coś samemu?” Przyznam, że zupełnie mnie tym zaskoczyła.
I jak wyglądały pierwsze samodzielne kroki? Od czego się zaczyna w tej branży?
Od producenta. Powiedziałem Natalii, że podoba mi się to, co robi Piotr Siejka. I to ona zadzwoniła i poleciła mnie Piotrowi. Spotkaliśmy się, nagraliśmy pierwsze demo – to była „Nieprawda”. Tak się złożyło, że powstawała właśnie firma fonograficzna QL Music, która od razu zaproponowała mi kontrakt. I tak się to zaczęło… Miałem nieprawdopodobne szczęście, że trafiłem od razu na tę piosenkę. Potem było „Życie na czekanie”, następnie występ w Sopocie. Kontynuacją tej dobrej passy był duet z Eweliną Flintą „Nie kłam, że kochasz mnie”, piosenka z filmu „Nie kłam kochanie”. Kolejny album („Między dźwiękami”, 2009) i kolejne single (m.in. „Mówisz i masz”) ugruntowały moją pozycje na rynku. A potem były trzy lata przerwy i…
…i nowa płyta, o której teraz porozmawiamy. Powiem szczerze: bardzo mi się podoba i nie mam wątpliwości, że „Ja tu zostaję” to twój najlepszy album. Przełomowy.
Miło mi. To ważne, że dostrzegasz różnice pomiędzy nową płytą a poprzednimi. Bo i pomysł na tę płytę jest zupełnie inny. Producentem jest Bogdan Kondracki, z którym pracowałem już wcześniej przy nagraniu „Nie kłam, że kochasz mnie”. Znałem jego produkcje płyt Ani Dąbrowskiej czy Moniki Brodki. Wiedziałem, że jest w nich coś, co bardzo mi się podoba, nazwijmy to umownie „stylem retro”. Bogdan Kondracki jest mistrzem takiego klimatu. Jego produkcje są współczesne, aranżacje nowoczesne, a jednak nawiązują subtelnie do muzyki lat 60. i 70. Bogdan i Karolina Kozak (autorka większości tekstów na płycie) bardzo mi pomogli w pracy nad nią. Okazali się dobrymi duchami tego projektu, bardzo się w niego zaangażowali.
To słychać. Płyta jest przemyślana, urozmaicona, ale z zachowaniem pewnej spójnej estetyki, co sprawia, że słucha się jej z zaangażowaniem od początku do końca…
Wiele obecnych produkcji to lepsze lub gorsze kopie Rihanny lub Beyoncé. Moim zdaniem – podkreślam, że jest to tylko moja opinia – w tej nowoczesnej produkcji, w elektronice i beatach, najzwyczajniej brakuje duszy. Bogdan i Karolina zachęcili mnie do czerpania z klasyki muzyki popularnej, nadali kierunek naszej pracy nad płytą. Ja od dawna szukałem nurtu, w którym znajdę coś, co mnie zakręci muzycznie. Formuła popowo-gitarowego grania była fajna, dobrze się to sprawdzało w radio, ale chciałem iść dalej. Pamiętam podniecenie, jakie towarzyszyło pierwszym nagraniom. Pamiętam entuzjazm. Ta płyta od samego początku powstawała we wspaniałej atmosferze.
A jak byś charakteryzował tę atmosferę, bo to w niej rodził się styl nowej płyty.
Czułem takie bicie serca, takie ciśnienie w żołądku, jak przy nagrywaniu pierwszego w życiu singla. Myślałem o tej płycie, o jej kształcie i brzmieniu, dosłownie przez 24 godziny na dobę. Poczułem „podjarkę” tą muzyką. Na tym albumie wyciągnięte jest moim zdaniem to, co było najlepsze w polskiej muzyce popularnej lat 60. i 70. Oczywiście z echami światowymi, bo i wtedy były one bardzo wyraźne. Soundy nawiązują w taki delikatny sposób do tamtych lat, ale zagrane to jest dzisiaj, tu i teraz. To słychać.
Perkusja nadaje utworom bardzo współczesny feeling, brzmienia są stylizowane na tamte lata subtelnie, aluzyjnie. W sumie nowoczesna płyta, ma bardzo dobry vibe.
Moim zdaniem jej atutem są melodie. To jest coś, co zawsze leży mi na sercu, moja muzyka musi po prostu być melodyjna. Kiedy wybieram propozycje utworów, czy też kiedy sam komponuję, to jest dla mnie najważniejsze – piosenka musi mieć melodię i harmonię, które będą przyjazne i dla mnie i dla słuchacza. Zaangażowałem się tak bardzo, że proponowałem swoje rozwiązania melodyczne i Bogdan część z nich wykorzystał. To nie jest album z gotowymi numerami, które tylko zaśpiewałem. Miałem kreatywny wkład w powstawanie tej płyty, co mnie cieszy i zachęca, żeby nadal iść w tym kierunku.
Masz na płycie bardzo przebojowe numery – „Ja tu zostaję”, „ U mnie maj”. Są też wyjątkowo przyjemne utwory o charakterze balladowym, jak choćby „Obok mnie”.
„Obok mnie” była pierwszą piosenką, którą zrobiliśmy z Bogdanem i Karoliną. Inna piosenka o podobnym charakterze to „Nie zapytam cię”. Brzmi przyjemnie, ale wbrew pozorom nie jest to łatwy numer do zaśpiewania. Zaczyna się nisko, potem refreny są bardzo wysokie i zaśpiewane na dużym napięciu emocjonalnym. Mam nadzieję, że i ta piosenka się spodoba, bo jest mi bardzo bliska. To na pewno jedna z moich ulubionych. Podobnie jak piosenka zamykająca płytę. Nosi tytuł „Na końcu" i jest totalnym eksperymentem z mojej strony. Bo nigdy w życiu nie śpiewałem tak cicho. Nigdy dotąd nie śpiewałem tak intymnie. To zabawna historia, ale nagrywałem ją… leżąc! Szukałem brzmienia, którego dotąd w moim głosie nie było, szukałem tej bliskości, intymności. Na stojąco to nie wychodziło, udało się dopiero na leżąco, z poduszką pod głową i mikrofonem nade mną. Cholernie ciężko śpiewa się na leżąco. To nienaturalna, niefizjologiczna pozycja do śpiewu. Ale przez to, że pozbawiłem głos naturalnego podparcia – zabrzmiał bardzo interesująco.
Nie mówmy wyłącznie o muzyce – na nowej płycie masz zupełnie inne teksty, te piosenki bardzo zyskują na ciekawych, ambitnych, niekonwencjonalnych słowach.
Słowa do piosenki „Wycieraczki” napisał Radek Łukasiewicz z zespołu Pustki. Nigdy nie przypuszczałem, że będę współpracować z ludźmi ze sceny alternatywnej. Tekst do totalnie odjechanego numeru „Naga broń” napisał Budyń. Jest tam tyle
podtekstów, erotycznych i nie tylko, że każdy znajdzie sobie własne interpretacje – ja znalazłem co najmniej trzy. To też mnie bardzo cieszy, ta płyta jest dojrzalsza pod względem tekstowym. Nie są to już tylko słodkie piosenki o miłości, albo inaczej – to nadal piosenki o miłości, ale już niekoniecznie takie słodkie.
Opowiedz jeszcze o fantastycznym duecie, który jest niespodzianką na tej płycie.
Duet z Grażyną Łobaszewską to dla mnie „wisienka na torcie”. Potwierdzenie, że idę właściwą drogą, a zarazem bezpośrednie nawiązanie do muzyki tamtych lat i to takiej najlepszej, nawet jak na owe lata niekonwencjonalnej. Piosenka „Może za jakiś czas” podobała mi się zawsze i tak się niesamowicie składa, że to właśnie z tym utworem przyjechałem na pierwszy casting do Elżbiety Zapendowskiej. Natomiast Grażyna Łobaszewska jest dla mnie typem wokalistki, która wyróżniała się na polskiej scenie nie tylko barwą głosu, ale przede wszystkim feelingiem, innym podejściem. Ta piosenka, która razem wykonujemy to klamra pomiędzy wczoraj i dziś.
I co dalej? Koniec sezonu w Teatrze ROMA, koncertowe lato i… promocja płyty.
Tak, trzeba zaprezentować ludziom te moje nowe piosenki. Bardzo się denerwuję, jak zostaną przyjęte. Chcę dostosować aranżacje moich starych przebojów do brzmienia z tej płyty. Czeka mnie dużo pracy, żeby nowe piosenki zabrzmiały na żywo tak dobrze, jak na płycie. Ale najważniejsza jest konfrontacja tego materiału z publicznością. Muszę się przekonać, czy podoba się komuś poza mną
(Sony Music Entertainment Poland)