Toronzo Cannon: Zagram dla Was prawdziwego chicagowskiego bluesa!

Toronzo Cannon: Zagram dla Was prawdziwego chicagowskiego bluesa!

 Myślisz blues – mówisz Chicago. Kontynuatorem wspaniałych bluesowych tradycji „Wietrznego Miasta” jest Toronzo Cannon – gitarzysta, wokalista i kompozytor. W lutym tego roku ukazał się jego czwarty album „The Chicago Way”, debiut w barwach słynnej wytwórni Alligator Records. Płyta – zasłużenie - zbiera bardzo dobre recenzje, a jak utwory z niej brzmią na żywo będziemy mogli przekonać się 1 października w katowickim „Spodku”. Toronzo Cannon będzie jedną z gwiazd 36. Rawa Blues Festival.

Kogo uważasz za swoich bluesowych ojców chrzestnych?

 Uwielbiam wokale Elmore'a Jamesa i J.B. Hutto, ten ból w ich śpiewaniu. Nie gram na gitarze w sposób, jaki oni to robili, ale kocham ten duch, to brzmienie, które jest w ich muzyce. Ten prawdziwy, głęboki blues…

 
Zacząłeś uczyć się gry na gitarze będąc już po dwudziestce. Dlaczego tak późno?

 Tak się złożyło, że doznałem kontuzji nogi i nie mogłem już dłużej grać w koszykówkę. Szukałem więc, czegoś innego, czym mógłbym się zająć w wolnym czasie i gitara wydawała mi się interesującym pomysłem. Pierwszy instrument kupiła mi siostra. Rozmawiałem z nią o moich rozterkach, a że sama grała na fortepianie, muzyka była jej bliska, więc zaproponowała, żeby pójść do sklepu i kupić gitarę. Ten pierwszy model jaki miałem, to była gitara firmy Harmony.

 
Co ciekawe: Jarekus Singleton, który był jedną z gwiazd ubiegłorocznej Rawy też skupił się na muzyce po odniesieniu kontuzji, która uniemożliwiła mu granie w koszykówkę…

 On grał w kosza na znacznie wyższym poziomie niż ja. Uprawiałem ten sport rekreacyjnie, a Jarekus był półprofesjonalnym graczem (śmiech). Grałem dla zdrowia, nie marzyłem nigdy o karierze koszykarza.

 
Jakie wspomnienia zachowałeś z pierwszego publicznego występu?

 Pierwszy koncert zagrałem w Harlem Avenue. Ale koncertem, który naprawdę zapamiętałem, był ten z House of Blues, tutaj w Chicago.  Graliśmy wówczas przez dwie godziny i czterdzieści pięć minut. Nie zdawałem sobie nawet z tego sprawy! Byłem tak nakręcony graniem. Kelnerki i barmani zarobili wówczas mnóstwo kasy, ponieważ ludzie słuchali nas i nie zamierzali wychodzić.   Myślę, że obsługa klubu zasugerowała kierownictwu, by znów nas tam zaprosili skoro tak dobrze idzie (śmiech). Tamtej nocy staliśmy ich ulubionymi artystami.

 
Najnowszy album „The Chicago Way” można uznać za przełom w karierze?

 Przełom... Cóż, na pewno mam teraz lepszą promocję niż wcześniej w Delmarku. Chociaż Delmark to przecież również historyczna wytwórnia. Miałem to szczęście, że wydałem płyty w dwóch legendarnych bluesowych wytwórniach! To bardzo ważna rzecz w mojej karierze. Kim jest ten gość? - może zapytać ktoś, kto jeszcze nie zna mojej twórczości. Był w dwóch najważniejszych bluesowych wytwórniach na świecie i do tego ma normalną pracę. Fakt, że nagrałem płyty dla Delmark i Alligatora może zachęcić kogoś do sięgnięcia po moje utwory, na zasadzie: „Sprawdźmy go”.

 
Jak długo kompletowałeś materiał na „The Chicago Way”?

 Prawdopodobnie mam tysiące zapisanych notatek z fragmentami tekstów, zapisanych przy różnych okazjach. Niektóre pewnie liczą sobie już kilka lat, ale wciąż są aktualne. Nie pamiętam wszystkich słów, które znalazły się w tych zapiskach, ale pamiętam doskonale sytuacje, w których się narodziły. Potem przeglądam te wszystkie skrawki papieru, wybieram fajne frazy i staram się rozwinąć je w utwór. Można powiedzieć, że praca nad materiałem zabrała mi dwa miesiące, ale można też spojrzeć na to tak, że ten proces twórczy trwał pięć lat.

 
Doskwiera Ci kryzys wieku średniego, któremu poświęciłeś jeden z utworów na płycie?

 Nie odczuwam go teraz, czułem go przez parę lat (śmiech). Ale prawdziwym powodem, dla którego napisałem ten kawałek, było to, że kiedy patrzę na publiczność, która jest na moich koncertach, dostrzegam gości w okolicach pięćdziesiątki lub starszych. Jestem twórcą piosenek, chciałbym więc być rozumiany przez osoby, które przychodzą posłuchać mojej muzyki.

 
Będziesz zaskoczony, bo na Rawie Blues jest sporo młodych osób pod sceną…

Super! Może jakaś dwudziestolatka kupi moją płytę (śmiech). Bynajmniej nie dla swojej mamy (śmiech).

 
Wspomniałeś o regularnej pracy. Jak dajesz radę pogodzić granie z wykonywanym zawodem kierowcy autobusu?

 Urlopy... Teraz godzenie pracy i koncertów stało się trudniejsze, bo terminów jest coraz więcej. Kiedyś sam załatwiałem sobie występy i dopasowywałem do godzin pracy. Teraz gdy jestem w Alligator Records i w profesjonalnej agencji impresaryjnej, muszę bardziej się starać, żeby to wszystko ogarnąć. Biorę na przykład nocki, albo nadgodziny, żeby później mieć kilka dni wolnego i na przykład móc polecieć na sierpniowy festiwal bluesowy do Włoch. To naprawdę wyzwanie, wszystko musi być dokładnie zaplanowane. Nie chciałbym stracić roboty, jeżdżę busem 24 lata. Czasem proszę też menadżerów, by wstawili się za mną u pracodawcy.

 
Miałeś okazję porozmawiać o Rawa Blues Festival z którymś z artystów, którzy gościli w Katowicach na poprzednich edycjach tej imprezy?

 Widziałem tylko zdjęcia z poprzednich festiwali, to bardzo duża impreza. Nie mogę się już doczekać koncertu, chciałbym dać show jaki niegdyś robił  Albert Collins: wejść w publiczność i grać wśród niej. Wówczas ludzie mogą naprawdę poczuć muzykę.

 
  Hala, w której odbywa się festiwal przypomina pojazd UFO…

 O! Mam założyć srebrny garnitur? (śmiech). Lubię nosić garnitury, może więc na ten koncert wybiorę właśnie srebrny, jak swego czasu Joe Bonamassa (śmiech). To mogłoby być świetne: srebrny garnitur i jeszcze do kompletu kask motocyklowy. Wyglądałbym jak astronauta (wybuch śmiechu).

 
Mógłbyś zaprosić polskich fanów bluesa na swój koncert w „Spodku”?

 To będzie energetyczne widowisko! Chicagowski blues nie polega na tym, że stoisz na scenie a publiczność ogląda artystę niczym film w kinie. Nie o to chodzi. Trzeba wejść w tłum, wejść w interakcję z fanami. Tak postrzegam bluesa z Chicago. Chcę podtrzymywać wspaniałe tradycje tego gatunku. Bądźcie gotowi!

 

Komentarze: