Erith, a właściwie Martyna Biłogan, to młoda gliwiczanka, która powoli wchodzi na polskie salony muzyczne. Do elektronicznych dźwięków tworzonych w domowym zaciszu przemyca elementy magii, kosmosu i silnych powiązań z naturą. O korzyściach, jakie płyną z nagrywania utworów w domu, popycie na alternatywę, uroku Łodzi i roli muzyki jako terapii opowiedziała w specjalnym wywiadzie dla Wyspa.fm.
Karolina Kozłowska, Wyspa.fm: Kiedyś do nagrywania muzyki konieczny był kontrakt z wytwórnią płytową. Teraz, głównie dzięki zdobyczom techniki, wielu muzyków może rejestrować swoje utwory w domu. Ty również korzystasz z tej możliwości. Jak powstają twoje piosenki? Masz jakieś dziwactwa, rytuały, specjalne sposoby podczas tworzenia utworów, bo chociażby Mela Koteluk wokale na swój debiutancki album nagrywała w szafie?
Erith: Mam pokój w kształcie trapezu i wydaje mi się, że przez to jest tam dobra akustyka. Zawsze najpierw tworzę muzykę, dopiero później piszę słowa. Z tekstami jest mi najtrudniej. Dźwięk jest prosty, a z kilku dźwięków można zbudować coś większego, złożonego. Słowa często są trudne u podstawy. Moje dziwactwa nie wynikają z niczego zamierzonego, ale polegają na tym, że podczas procesu tworzenia mało jem i piję. Zapominam o tym i wpadam w trans. Nie istnieje nic innego, co oprócz muzyki wprowadzałoby mnie w taki stan. Nawet w krytycznym momencie, kiedy już ściska mnie w żołądku, myślę, że powinnam coś zjeść, ale i tak mówię sobie „Ale później, później!”. Pochłania mnie to bez reszty. Zamykam się wtedy i w pokoju, i w sobie. Przy nagrywaniu korzystam z programu, kontrolera, gitary i głosu. Układam dźwięki na tabliczkach i skalach.
Obecnie każdy muzyk może nagrać utwory w zaciszu domowym i później udostępnić je w internecie. Z jednej strony jest to błogosławieństwo, bo artyści mogą podzielić się swoją twórczością z szerszym gronem odbiorców i zostać zauważonym, ale z drugiej przekleństwo, bo konkurencja jest ogromna i w ten sposób może być dużo trudniej się wybić. Która opcja bardziej sprawdza się w twoim przypadku?
Ze mną było tak, że jeśli chodzi o ten krąg muzyki i wykonawców alternatywnych, to byłam bardzo z tyłu. Czasami aż wstyd się przyznać, że nie znałam ludzi z tego środowiska, ale ja wtedy siedziałam w latach 90. i w muzyce grunge. Zaczęłam się interesować alternatywą, gdy weszłam już do tego świata. Ci muzycy byli wtedy obok mnie, miałam możliwość występowania przed nimi jako support. Mamy teraz przesyt muzyki. Jednak nie wynika to tylko z tego, że ludzie tworzą w domu, ale w ogóle istnieje takie zjawisko. Miałam to szczęście, że trafiłam na świetny okres „koniunktury” na muzykę alternatywną na świecie. Wszyscy mówili, że takie dźwięki będą docierać do małych kręgów słuchaczy, a ja zawsze marzyłam, żeby było tylko dla kogo grać, choćby to było 10 osób. Muzyk w pewnym momencie ma już dość tworzenia do szuflady. Nadszedł teraz taki moment, że ludzie chcą słuchać takiej bardziej dziwacznej muzyki. Jest taka moda albo ludzie po prostu tego potrzebują ze względu na zmechanizowanie wszystkiego, także ich umysłów.
Czy wybuch muzyki elektronicznej, z którą romansują nawet muzycy teoretycznie czysto rockowi, jest efektem naturalnego rozwoju, czy jednak jest to pewien przełom? Doszliśmy do momentu, kiedy wszystko w muzyce zostało już wymyślone i musimy teraz bardziej kombinować, przetwarzając schematy, które już kiedyś powstały?
To jest tak szeroki i trudny temat, także cokolwiek teraz powiem, może okazać się nieprawdą. Nagrywanie w domu stwarza ogrom możliwości, bo tak jest dużo prościej. Zwłaszcza, gdy muzyk fizycznie nie potrafi grać na jakimś instrumencie, może to po prostu zrobić na klawiaturze. To jest ogromne ułatwienie i niektórzy mogą przeklinać, mówiąc, że muzyka z tego powodu zeszła na psy, ale ja korzystam z tego. Potrafię cieszyć się taką muzyką i są ludzie, którzy robią to razem ze mną. Jeżeli jestem w stanie stworzyć jakieś ciekawe dźwięki z syntezatora, to dlaczego nie.
Występowałaś jako support przed The Dumplings, Rebeką czy Julią Marcell. Jak wyglądało to dzielenie sceny, coś podpatrzyłaś, nauczyłaś się czegoś? Starsi stażem koledzy i koleżanki po fachu udzielali cennych rad? Szczególnie Justyna i Kuba, którzy zaczynali tak, jak ty, a teraz robią oszałamiającą karierę mogą być dobrym przykładem do naśladowania i inspiracją.
Kiedy The Dumplings grali koncert, to ja siedziałam za kulisami i obserwowałam w szczególności Kubę Karasia. Jak, co i na czym gra, czego używa. Zauważyłam, że tak specyficznie rusza nogą. Tak samo, jak ja. (śmiech). Zawsze staram się podpytywać tych bardziej doświadczonych muzyków. Czasami nawet nie wiem, o co zapytać, więc oni sami udzielają mi jakichś rad. Za każdym razem coś z tych rozmów wyciągnę. Manager Julii Marcell pomógł mi w ustawieniu się na scenie. Podpowiedział, żebym nie zamykała się stołem, przez co teraz tworzę taki trójkąt, dzięki któremu jestem otwarta na publiczność, a instrumenty są obok mnie. Ktoś inny doradził mi też używanie świecących farbek. Akustycy w klubach podpowiadają mi, z jakiego sprzętu najlepiej korzystać, jakie marki wybrać. To są szczegóły, ale pomagają. Co najważniejsze, nie spotkałam się jeszcze wśród muzyków z żadną dozą nienawiści. Wszędzie trąbi się o tym, że jest konkurencja, ale ja mam wrażenie, że ci najwięksi przekazują mi elementy swojego doświadczenia. Opowiadają mi, co powinnam, a czego nie powinnam robić. Co jest lepsze, a co gorsze. Zapoczątkowała to Kasia Kowalczyk z Coals, która mnie odkryła i na samym początku promowała. Są to naprawdę wspaniali ludzie.
Od pierwszego momentu, kiedy twoja muzyka ujrzała światło dzienne, wróżono ci wielkie sukcesy. Doceniano twoje świeże spojrzenie i przewidywano, że niedługo będziesz zapełniać sale koncertowe w Polsce, ale i za granicą. Na pewno tak miłe słowa motywowały cię do dalszej pracy, ale czy w pewnym stopniu nie nakładały presji, bo od tego momentu oczekiwania wobec ciebie nieco wzrastały?
Nie czuję wzrostu oczekiwań z zewnątrz. Ewentualnie sama od siebie wymagam nieco więcej, kiedy chcę, żeby utwory lepiej brzmiały. Kiedy ktoś mówi coś miłego, to dla mnie za każdym razem jest to ogromne przeżycie. To czasami bywają osobliwe komplementy. Kiedy podchodzi do mnie jakaś osoba i mówi, że płakała na moim koncercie, to wtedy mi również chce się płakać. Jednego razu pewien chłopak powiedział mi, że był zaawansowanym narkomanem, ale teraz wychodzi z nałogu i nie wiedział, że jest w stanie poczuć haj, nie zażywając prochów. Takie spotkania są kolejnymi cegiełkami, które pomagają mi piąć się w górę. Te osoby nie zdają sobie sprawy z tego, ile mi dają takimi słowami. Cieszę się, że decydują się mi to powiedzieć po koncercie czy napisać na Facebooku. Świadomość akceptacji ze strony fanów jest chyba najważniejsza dla muzyka.
Pobudką do tworzenia muzyki jest dla wielu artystów chęć zmierzenia się z własnymi demonami, wyrażenia swoich emocji, podzielenia się życiowymi doświadczeniami. To wszystko, a także jakaś wewnętrzna siła twórcza napędza ich. Czy dla ciebie muzyka też jest swego rodzaju terapią?
Właśnie chciałam to powiedzieć! (śmiech) To jest cudowna terapia. Muzyka wyleczyła mnie z wielu rzeczy. Wcześniej bałam się ludzi. Może nie tak, żeby uciekać przed nimi, ale miałam dużo gorszy kontakt. Otworzyła i zmieniła się moja perspektywa na życie, ludzi właśnie. Zrozumiałam, że jeśli czegoś się naprawdę chcę, to można to osiągnąć. Dawniej stąpałam twardo po ziemi, może nawet byłam trochę pesymistycznie nastawiona. Moja przygoda, która zaczęła się rok temu i nadal trwa, sprawiła, że porzuciłam wcześniejsze myślenie.
Wszyscy zwracają uwagę na pierwiastek magii zawarty w twojej muzyce. Te utwory takie właśnie są, bo ty sama jesteś bardzo wrażliwą i uduchowioną osobą. Czy bycie artystą czasami nie przeszkadza w codziennym życiu?
Czuję się wyobcowana, gdy przyzwyczaję się do ciągu koncertowego, a później bardzo mi tego brakuje. Wtedy nie wiem, co ze sobą zrobić i to jest bardzo męczące. Po takim pięciodniowym wyjeździe wiem, że gdy wrócę, to nie będę mogła znaleźć sobie miejsca w mieszkaniu. Ten typ dobrej adrenaliny jest uzależniający. Kiedyś tylko o tym słyszałam, natomiast teraz sama tego doświadczam.
Grasz coraz więcej koncertów, ale czy masz jakiś ulubiony, który w sposób szczególny zapadł ci w pamięć? Czy był to ten pierwszy, bo otwierał tę twoją wielką przygodę, czy może ten podczas Samsara Festivalu, czyli poważny sprawdzian i zetknięcie się z dużą, zagraniczną publiką?
Pierwszy na pewno był wspaniały, bo czułam niewyobrażalną radość, że mama, rodzina, moje koleżanki i znajomi przyszli, żeby mnie posłuchać. Również ludzie z zewnątrz byli ciekawi, co się dzieje. Wtedy jeszcze trochę się wstydziłam, prawie w ogóle nie ruszałam się na scenie. Stałam, trzymając mikrofon obiema rękami i tylko nieco się bujałam. Teraz już wyluzowałam się i jest zupełnie inaczej. Każdy koncert w jakiś sposób zapada mi w pamięci. Najbardziej lubię, kiedy ludzie przestają się peszyć i tańczą razem ze mną. Na pewno bardzo fajnie było na Spring Breaku. Bardzo lubię grać w Warszawie, Krakowie, ale też w Łodzi jest znakomicie. Kocham to miasto. U nas na Śląsku panuje przeświadczenie, że Łódź nie jest zbyt ciekawa, ale gdy wkroczyłam na ulicę Piotrkowską, to byłam naprawdę pod wrażeniem. Żyją tutaj naprawdę wspaniali, pomocni, zaangażowani ludzie. Gdy ostatnio graliśmy w Krakowie, to zostawiliśmy tam naszą wytwornicę dymu. Miała zostać odesłana do Łodzi, ale osoby, która powinna ją odebrać, nie było wtedy w domu. Wszyscy w pubie i znajomi znajomych szukali kogoś, kto miałby w klubie taką wytwornicę. Ekstra sprawa. W ogóle w Łodzi grałam już dwukrotnie support w Wytwórni i raz na Songwriter Łódź Festiwalu. To jest świetna inicjatywa, bo każdy z ulicy może przyjść i posłuchać.
Miejsce zamieszkania może mieć wpływ na twórczość artysty. Ty mieszkasz w śląskich Gliwicach, czyli rejonie przemysłowym, który też często kojarzy się po prostu smutno. Jak więc się dzieje, że twoja muzyka jest tak blisko związana z naturą? Słuchając jej ma się wrażenie, jakbyśmy zostali przeniesieni do jakichś dziewiczych lasów. Skąd ten dysonans?
To jest trochę mit, że Śląsk ma taki smutny klimat, a tak wcale nie jest. Chyba, że żyje się gdzieś na wsi. Ja mieszkam w mieście i na co dzień nawet hałdy nie widzę. W pobliżu mojego mieszkania jest politechnika, uniwersytet, centrum handlowe i jest też dużo natury. Wszędzie zdarzają się mniej interesujące miejsca… Także tutaj w Łodzi wyjeżdża się na obrzeża i są tam szare kamienice. Miejsce jako takie nie determinuje mojej twórczości. Oczywiście, urodziłam się tam i to wpływa na moje utwory, ale żadnych śląskich szlagrów przecież nie nagrywam (śmiech).
Wydaje się, że do pewnej muzyki po prostu trzeba dojrzeć, bo nasz gust muzyczny nie jest czymś wrodzonym, ale wypadkową naszych doświadczeń. Co ciebie ukształtowało muzycznie? Czego ty sama słuchasz?
Mnie ukształtowały przede wszystkim doświadczenia życiowe i coś, z czym się urodziłam. Nie wiem, co to jest, ale mam wrażenie, że każdy z nas to posiada. Natomiast fakt, że przez długi czas słuchałam grunge’u, czyli tej ciężkiej muzyki, sprawił, że byłam dość zamknięta w sobie. Jednak nie jestem w stanie stwierdzić, czy to elementy zewnętrzne, czy te wewnętrzne mają na nas większy wpływ. Wydaje mi się, że nie tyle muzyka oddziałuje na człowieka, co konkretna osoba o danych predyspozycjach wybiera takie, a nie inne utwory. To nie jest tak, że muzyka sama do nas wchodzi, człowiek musi się na nią otworzyć.