Zapraszamy do lektury naszego wywiadu z Leo Leonim, liderem zespołu Gotthard oraz niedawno powstałej formacji CoreLeoni!
Rozmowę, która odbyła się w Pradze w dniu występu Gottharda w roli supportu The Rolling Stones, przeprowadzili Mateusz M. Godoń i Oliwia Cichocka.
MATEUSZ: Pytanie, od którego zacznę, może wydać się nieco dziwne, ale… jaki właściwie jest prawidłowy sposób wymawiania nazwy „Gotthard”? Spotykałem się już z różnymi wersjami – choćby z H bezgłośnym (gdy mówi to Francuz) i mocno zaakcentowanym (gdy mówi to Niemiec). Która wersja jest bliższa członkom zespołu?
LEO: Myślę, że tak naprawdę to dobrze, że każdy wymawia tę nazwę na swój sposób – w Europie jest sporo narodów i każdy z nich ma swój własny język, więc skoro w ogóle zadają sobie trud, by mówić o Gotthardzie, to chyba dobrze o nas świadczy (śmiech). Mnie i pozostałym chłopakom osobiście najbliższa jest ta francuska wersja, jednak nie bronimy nikomu wymawiać tego z własnym akcentem.
OLIWIA: Nie tak dawno temu, bo w ubiegłym roku, świętowaliście 25 rocznicę premiery Waszego pierwszego albumu. Spodziewaliście się wtedy, że Wasza kariera rozwinie się aż tak mocno?
LEO: Tak naprawdę nasza historia zaczęła się jakieś 3 lata wcześniej, w 1989 roku, gdy wraz ze Steve’m zdecydowaliśmy się założyć ten zespół. Od początku naszym pragnieniem było, by Gotthard przetrwał jak najdłużej. Krok po kroku parliśmy dalej i nagle okazało się, że świętujemy 25-lecie. Nieszczęście sprawiło, że tę rocznicę obchodziliśmy już bez Steve’a, którego los zabrał od nas przed kilku laty – ale takie zdarzenia są częścią życia i nie możemy ich cofnąć. Jestem jednak pewien, że Steve byłby dumny z osiągnięć naszego zespołu – bo obaj zawsze marzyliśmy o tym, by tworzyć muzykę tak długo, jak tylko się będzie dało. Wierzę, że nadal wspiera nas z góry.
OLIWIA: Jaka była największa zmiana – nie licząc osoby wokalisty – jaka dokonała się w zespole na przestrzeni tych 25 lat?
LEO: Cóż, nagraliśmy w tym czasie sporo albumów i każdy z nich jest inny. Historię zespołu można podzielić na kilka części: pierwszą, najostrzejszą, zamyka premiera albumu „Defrosted”, druga, która nastąpiła po wydaniu tego krążka, była nieco bardziej mainstreamowa, w trzecim etapie powróciliśmy na bardziej rockandrollową ścieżkę, by następnie – już mając Nica na wokalu – zacząć nieco eksperymentować z naszym brzmieniem. To jak cztery długie rozdziały w dość grubej książce! Myślę jednak, że sam zespół nie zmieniał się aż tak bardzo przez te ćwierć wieku, jak rynek muzyczny. Obecni słuchacze oczekują od swoich ulubionych wykonawców czegoś innego, niż 25 lat temu – byłoby to zresztą straszne lenistwo, gdyby próbować im wciskać przez tyle czasu ciągle takie same riffy i teksty w podobnych klimatach! Zespół, który chce utrzymać swą pozycję przez wiele lat, musi się rozwijać. Jeśli przyjrzycie się temu, jakie grupy przetrwały próbę czasu, zobaczycie, że są te kapele, które potrafiły co jakiś czas wyskoczyć z czymś nowym. Spójrzmy choćby na Stonesów: niby to ten sam zespół, co w latach 60-tych, a jednak na przestrzeni dziesięcioleci ich styl przeszedł taką ewolucję, że w zasadzie są kompletnie inną grupą, niż wtedy, gdy dopiero rozkręcali swą działalność. Tym, co łączy płyty, które nagrali wtedy, z tymi wydawanymi w ostatnich latach jest to, że jedne i drugie zostały nagrane przez The Rolling Stones – i myślę, że w przypadku Gottharda jest podobnie. Jako zespół dostąpiliśmy tego zaszczytu, by nagrywać płyty dla naszych fanów przez wiele lat – w związku z tym, za każdym razem staramy się, by materiał na nich prezentowany stanowił najlepsze, co tylko możemy im dać.
MATEUSZ: Minęło już kilka lat od wymuszonej przez los zmiany wokalisty Gottharda. Jaka jest największa różnica między Steve’m Lee a Nikiem Maederem?
LEO: Oczywiście, Steve i Nic to dwie kompletnie różne od siebie istoty ludzkie! Steve wnosił do zespołu bardzo dużo i podobnie czyni Nic, jednak każdy z nich robi to na swój własny, unikatowy sposób. Nic ma zupełnie inne artystyczne inspiracje, niż niegdyś Steve, więc ich spojrzenia na to, jak ma wyglądać twórczość zespołu, też nie mogą być do końca tożsame. Poza tym, barwa głosu i zachowanie na scenie obu panów również się od siebie różnią. Kiedy zdarzyła się wiadoma tragedia i przyszło nam wybierać nowego wokalistę, wiedzieliśmy, że nie możemy szukać kogoś, kto będzie postrzegany jako kopia Steve’a. Chcieliśmy mieć kogoś, kto będzie czuł ducha twórczości Gottharda, ale jednak będzie innym artystą od swego poprzednika – i myślę, że wybierając właśnie Nica, udało nam się te założenia osiągnąć! Nic Maeder od pierwszego dnia, odkąd dołączył do zespołu, wykonywał świetną pracę i bez wątpienia pomógł nam wszystkim otrząsnąć się po śmierci Steve’a.
MATEUSZ: Pamiętam dzień, kiedy zdarzył się ten wypadek – mną samym ta sytuacja wstrząsnęła bardzo mocno, więc wyobrażam sobie, jak wielkim ciosem była ona dla Was…
LEO: Rzeczywiście, trudno było się nam pozbierać po tym, co się wtedy stało. Jednak zawsze nadchodzi taki moment, w którym musisz zaakceptować myśl, że tego się nie cofnie – i ruszyć dalej. Życie ciągle idzie do przodu i trzeba brać je takim, jakim jest. To nie był pierwszy taki wypadek w historii ludzkości i obawiam się, że jeszcze o wiele podobnych tragediach usłyszymy. Taki pech może dopaść każdego z nas. Odejście Steve’a było dla nas wszystkich niesamowitą stratą, jednak po latach pozostaje nam tylko wierzyć, że musiał być jakiś powód, że los nam go zabrał.
MATEUSZ: Wydany w zeszłym roku album „Silver”, który uświetnił wspomnianą wcześniej 25 rocznicę Waszego debiutu, zawiera mnóstwo świetnych utworów – a jednak tylko „Stay With Me” i „Miss Me” doczekały się klipu. Czemu, mając w zanadrzu tak znakomite kawałki, jak choćby „Only Love Is Real”, poprzestaliście jedynie na dwóch singlach?
LEO: Przede wszystkim, dzięki za uznanie (śmiech). Powodów wydania przez nas tylko dwóch singli jest wiele. Byliśmy ciągle w trasie, potem potrzebowaliśmy trochę odpoczynku, każdy z nas miał różne inne rzeczy do roboty – jak zapewne wiesz, pracowałem ostatnio intensywnie nad innym projektem. Czas biegnie naprawdę szybko i nie na wszystko go starcza.
MATEUSZ: Zdążyłeś już wspomnieć swój nowy projekt, czyli CoreLeoni. Trzeba przyznać, że wybrałeś dla tego zespołu świetną nazwę – z przymrużeniem oka! Czy mógłbyś wyjaśnić jej znaczenie naszym czytelnikom?
LEO: To proste: Leoni to moje nazwisko, a core oznacza coś, co jest w samym centrum wszystkiego, esencję, serce. Uznałem, że ta nazwa doskonale pasuje do tego projektu, bo wraz z nim sięgam po najstarsze utwory Gottharda – takie, których nie graliśmy przez wiele lat, nawet jeszcze kiedy Steve był wśród nas, odłożone do szuflady, jednak będące kamieniem węgielnym mojej działalności w świecie muzyki. Jestem niezmiennie ważną częścią Gottharda, więc mamy sytuację, w której „serce” zespołu gra jego stare piosenki – i na tym opiera się cała idea. A do tego dochodzi podwójne znaczenie tej nazwy – CoreLeoni brzmi w zasadzie tak samo, jak Corleone, czyli nazwisko głównego bohatera serii „Ojciec chrzestny”. Uznałem, że to znakomity żart – bo jestem z pochodzenia Włochem, choć oczywiście nie mam osobiście nic wspólnego z mafią (śmiech).
MATEUSZ: A kiedy w ogóle po raz pierwszy przyszedł Ci do głowy pomysł na taki projekt?
LEO: Cała idea zrodziła się już bardzo dawno temu, bo w 1999 roku. Początkowo odłożyłem ją na bok, bo w tamtym czasie wraz z Gotthardem nagrywaliśmy albumy i koncertowaliśmy tak intensywnie, że zwyczajnie nie było czasu na nic więcej. Po raz drugi zacząłem rozwijać ten pomysł we wrześniu 2010 roku. Planowaliśmy wtedy dwuletnią przerwę w działalności Gottharda, jednak wtedy zdarzył się ten fatalny wypadek Steve’a. Zebraliśmy się z chłopakami i zaczęliśmy zastanawiać nad tym, co dalej. Oczywiście, w tamtym momencie rozwijanie jakichkolwiek pobocznych projektów nie mogło wchodzić w grę, bo trzeba było ratować przyszłość Gottharda, więc po raz kolejny pomysł wylądował na wiele lat w szufladzie. Teraz jednak, kiedy nagraliśmy już 3 albumy odkąd dołączył do nas Nic, uznałem, że nadszedł wreszcie właściwy moment, by zająć się tym długo odkładanym projektem. Już pod koniec ubiegłego roku wraz z chłopakami z Gottharda zaczęliśmy pracę nad akustycznym krążkiem „Defrosted II” – jednak powiedziałem im, że zanim weźmiemy się poważnie za tę robotę, muszę ogarnąć ten poboczny projekt, bo inaczej będę go przekładał w nieskończoność. Na szczęście, tym razem żadna katastrofa nie stanęła mi na drodze i udało się sprawę doprowadzić do szczęśliwego końca.
MATEUSZ: Jak poznałeś Ronniego Romero i w jaki sposób przekonałeś go, by dołączył do składu CoreLeoni? Wielu fanów, słysząc Waszą pierwszą piosenkę, „Walk On Water”, myślało, że to Steve powrócił z zaświatów – tak podobny do niego głos posiada Ronnie!
LEO: Rzeczywiście, spotkałem się z takimi opiniami! Poznałem Ronniego na trasie promującej krążek „Bang!”, kiedy to supportował nas podczas koncertu w Hiszpanii wraz ze swym zespołem Lords Of Black. Pamiętam, że zagrali wtedy cover piosenki „Neon Knight” z repertuaru Black Sabbath, z czasów, gdy wokalistą tego zespołu był inny Ronnie – czyli świętej pamięci Dio. Byłem pod niesamowitym wrażeniem – od razu miałem poczucie, że natknąłem się właśnie na jednego z najzdolniejszych wokalistów, jakich obecnie możemy znaleźć w świecie rocka. A w zasadzie – w ogóle w świecie muzyki, bo jestem przekonany, że poradziłby sobie w każdym repertuarze! W każdym razie, po tamtym koncercie pogadaliśmy trochę – przedstawiłem Ronniemu mój pomysł na CoreLeoni i zapytałem, czy chciałby wziąć w tym udział. Zgodził się, więc gdy nadszedł czas, że wreszcie mogłem zająć się tym projektem, zadzwoniłem do niego, by przyleciał, bo zaczynamy nagrania – i tak się to rozegrało! A jeśli chodzi o samą piosenkę „Walk On Water” – jest to utwór, który zacząłem pisać dawno temu, jeszcze ze Steve’m. Mieliśmy na niego różne pomysły, nawet wykonaliśmy go kilka razy na próbach z całym zespołem, ale działo się to w momencie, gdy Gotthard akurat był na etapie nieco lżejszego grania – uznaliśmy więc wtedy, że ten kawałek jest dla nas nieco za ciężki. Wylądował więc w szufladzie i nigdy nie został ukończony – aż do czasu powstania CoreLeoni. Kiedy zacząłem układać listę piosenek na nasz pierwszy album, miałem poczucie, że przydałby się nam choć jeden całkowicie nowy kawałek. Przypomniałem sobie wtedy o „Walk On Water”. Pokazałem Ronniemu zeszyt zawierający zapiski dotyczące tej piosenki, a on był nią zachwycony. Z kolei to ja byłem wniebowzięty, gdy usłyszałem, jak Ronnie wykonuje ten utwór. W jego wersji brzmi on dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałem. Sposób, w jaki Ronnie śpiewa, jest bardzo zbliżony do Steve’a – jednak nie można powiedzieć, że jest po prostu kopią naszego dawnego wokalisty. Mają podobną skalę głosu, lecz mimo wszystko między ich sposobem śpiewania występują duże różnice. To jak ze skrzypcami Stradivariusa – mogą wyglądać niemal identycznie, ale jednak żadna nigdy nie będzie brzmieć tak samo, jak druga. Z gitarami jest zresztą podobnie – wiem, co mówię, bo mam ich sporo (śmiech). Steve i Ronnie to dwaj kompletnie różni wokaliści. Ronnie ma inny styl i charakter i jest fantastycznym artystą na swój własny sposób. A poza tym, to naprawdę fantastyczny człowiek!
MATEUSZ: Jak sobie radzisz z dzieleniem czasu na potrzeby obu zespołów?
LEO: Doba ma 24 godziny – więc 12 przypada dla Gottharda, a 12 dla CoreLeoni… (śmiech).
OLIWIA: To kiedy znajdujesz czas na sen?
LEO: Nie sypiam jakoś specjalnie dużo. Wychodzę z założenia, że odeśpię to wszystko, gdy będę już w grobie. Wtedy będę miał na sen mnóstwo czasu (śmiech).
OLIWIA: Na razie nie zastanawiajmy się nad tym, co będziesz robił po śmierci – a raczej na teraźniejszości. Za kilka godzin otworzycie praski koncert The Rolling Stones! W jaki sposób udało się doprowadzić do Waszego udziału w tym wydarzeniu?
LEO: Któregoś dnia agencja, która zwykle układa nasz koncertowy kalendarz, odezwała się do nas z zapytaniem, czy chcielibyśmy wystąpić przed Stonesami. Uznaliśmy, że skoro akurat mamy wolny termin, to dlaczego nie mielibyśmy tego zrobić – tym bardziej, że takim zespołom, jak The Rolling Stones, się nie odmawia. Szczerze mówiąc, nie do końca jestem pewien, kto wyszedł z inicjatywą, by to właśnie nas zaprosić do tego występu – czy czeski organizator tego koncertu, czy ktoś od Stonesów – jednak na pewno jest to dla nas duży zaszczyt, że możemy otworzyć koncert bodaj największych gwiazd w historii rocka. Już nie mogę się doczekać wyjścia na scenę!
OLIWIA: Czy w takich sytuacjach odczuwacie jakąś presję? A może podchodzicie do tego występu na kompletnym luzie?
LEO: Wiesz, presję to byśmy mogli czuć, gdybyśmy mieli zagrać ten koncert w jakiejś małej salce, a całą publiczność stanowiliby sami Stonesi (śmiech). Bardzo się cieszymy, że to my zostaliśmy wybrani, by wziąć udział w tym wydarzeniu, jednak prawda jest taka, że to będzie dla nas po prostu kolejny występ – jak zwykle, damy z siebie wszystko i mamy nadzieję, że fanom, którzy przyjdą zobaczyć The Rolling Stones, spodoba się i nasza muzyka.
MATEUSZ: Niedawno wystąpiliście też w Rosji, gdzie daliście specjalny koncert towarzyszący finałom piłkarskich mistrzostw świata. Jak doszło do zorganizowania tego występu?
LEO: Idea łączenia sportu z muzyką nie jest nowa – spójrzmy chociażby na Amerykę, gdzie zawsze w przerwie Super Bowl odbywa się występ znanej gwiazdy, który z jednej strony stanowi uatrakcyjnienie tego meczu, z drugiej zaś jest swego rodzaju nobilitacją dla samego artysty. Organizatorzy finałów mistrzostw świata doszli do wniosku, że zorganizowanie koncertów, które dodałyby kolorytu temu turniejowi, byłoby całkiem niezłym pomysłem. Znaleźliśmy się w gronie zespołów, których zaproszono do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Na nasz koncert, który odbył się w strefie kibica w Samarze, przybyło jakieś 15-20 tysięcy ludzi. Mam nadzieję, że bawili się równie dobrze, jak my! To nie był nasz pierwszy występ w Rosji, ale z całą pewnością jeszcze nigdy nie graliśmy w tym kraju przed tak liczną publicznością i w takich okolicznościach.
MATEUSZ: Wasz występ odbył się dzień przed meczem reprezentacji Szwajcarii z Serbią. Śledziłeś poczynania Waszej drużyny narodowej na tym turnieju?
LEO: Oczywiście! Muszę jednak wyznać, że nie jestem wielkim fanem piłki nożnej – osobiście wolę hokej, w którym jest mniej teatru, a więcej szybkich akcji i prawdziwej walki, niż w futbolu (śmiech).
OLIWIA: Wspomniałeś wcześniej o swojej kolekcji gitar. Wyczytałam gdzieś, że posiadasz ich ponad 60 – jednak tą, z którą najczęściej jesteś widziany na scenie, jest słynny model gitary Gibsona – Les Paul. Czemu właśnie ona?
LEO: To po prostu mój ulubiony model gitary – ze wspomnianych przez Ciebie około 60 gitar, bodaj 25 to właśnie Les Paule! Wiąże się z tym historia, która sięga czasów mojego dzieciństwa. Gdy miałem 12 lat, zakochałem się w muzyce The Beatles i chciałem nauczyć się grać ich piosenki. Mój kuzyn Moreno, który prowadził sklep ze sprzętem muzycznym, podarował mi najtańszą gitarę i obiecał, że kiedy nauczę się grać wszystkie utwory z Beatlesowych składanek, potocznie znanych jako Czerwony Album i Niebieski Album, w nagrodę da mi dużo lepszy instrument, który będę mógł sobie wybrać spośród wszystkich, jakie będzie miał akurat w sklepie. Zajęło mi to półtora roku, ale dopiąłem swego. Moreno dotrzymał słowa – w dniu, którym przyszedłem do niego, by pokazać mu, co potrafię, zaproponował mi wybór między Les Paulem a Fenderem Mustangiem. Stwierdziłem, że Les Paul będzie lepszy – na tej gitarze grali wtedy chociażby Peter Frampton, Keith Richards czy Jimmy Page, na których się wtedy mocno wzorowałem. To był naprawdę świętny wybór i takim pozostaje dla mnie do dnia dzisiejszego. Pierwsza miłość zawsze jest silna (śmiech). A pomijając kwestię nostalgii – uważam, że gitary Gibsona są naprawdę najlepsze. Firma ma teraz problemy i niestety, być może zbankrutuje, ale to efekt tego, że była źle prowadzona pod względem biznesowym – natomiast ich instrumenty nie mają sobie równych, są po prostu niezawodne.
MATEUSZ: Jakie są Wasze dalsze plany? Wspomniałeś wcześniej o tym, że nagrywacie akustyczny album „Defrosted II”. Kiedy możemy się go spodziewać?
LEO: Jeszcze nie mamy ustalonej konkretnej daty – tak naprawdę ciągle zbieramy na niego materiał podczas kolejnych akustycznych koncertów. Natomiast jeszcze wcześniej, we wrześniu, pojawi się DVD z filmem dokumentalnym zatytułowanym „One Life One Soul”, w którym postaramy się opowiedzieć całą historię Gottharda, włącznie z wieloma nieznanymi dotąd ciekawostkami.
MATEUSZ: A co z kolejnymi studyjnymi krążkami – zarówno Gottharda, jak i CoreLeoni? Tytuł „Greatest Hits – Part I” sugeruje, że zespół CoreLeoni nie powstał tylko na potrzeby nagrania jednego albumu?
LEO: Nie, skądże! Z całą pewnością będą „Part II”, „Part III” i kolejne części (śmiech). Wkrótce rozpoczniemy z chłopakami kolejną serię koncertów, a potem zobaczymy, co będzie dalej. W dyskografii Gottharda jest jeszcze sporo kawałków, z którymi nie mierzyłem się od wielu lat i na drugiej płycie CoreLeoni wiele z nich będę chciał odświeżyć. Może też odkopię kilka kolejnych niewydanych piosenek – jest przynajmniej kilka, które mogłyby wreszcie ujrzeć światło dzienne. Jeśli zaś chodzi o Gottharda, na razie skupiamy się na zakończeniu prac nad „Defrosted II”. Tym razem podchodzę do tematu dużo bardziej pozytywnie, niż przy okazji poprzedniej akustycznej płyty – wtedy zresztą trochę pokłóciłem się z resztą chłopaków, ale o tym więcej będzie mowa we wspomnianym filmie dokumentalnym. W każdym razie, po „Defrosted II” przyjdzie czas na to, by na spokojnie siąść z chłopakami i popracować nad kolejną studyjną płytą. Na pewno nie spoczniemy na laurach!
MATEUSZ: Jesteśmy z Polski, więc nie możemy pominąć tego pytania: jak to się stało, że przez tyle lat Gotthard pojawił się w naszym kraju zaledwie raz, dając jedynie kilkuminutowy występ podczas festiwalu w Sopocie w 2012 roku? Kiedy wreszcie doczekamy się w Polsce „pełnometrażowego” koncertu Gottharda?
LEO: Inicjatywa w tej kwestii nie leży po stronie zespołu, a raczej organizatorów. Jeśli tylko pojawi się promotor, który zechce nas zaprosić do występu w Polsce – oczywiście, z ogromną chęcią przyjedziemy do waszego kraju, który osobiście uważam za naprawdę piękny! Szczerze mówiąc, wiele lat temu – chyba jeszcze za czasów Steve’a – była szansa, że przyjedziemy, ale jednak ostatecznie coś nie wypaliło. Mamy zresztą pecha do przyjazdów do Polski, bo przecież w tym roku ja i Nic braliśmy udział w trasie Rock Meets Classic i w planach były dwa koncerty w waszym kraju, ale zostały one odwołane. Mam jednak nadzieję, że w końcu uda się nam trafić do Polski – liczę na to, że w końcu znajdą się właściwi ludzie, którzy umożliwią nam ten przyjazd. Nie zamykamy się bynajmniej wyłącznie na kraje zachodniej Europy i lubimy odwiedzać nowe miejsca – nie tak dawno graliśmy choćby w Bułgarii. Wszystko jest możliwe – my w każdym razie czekamy na możliwość zagrania w Polsce!
OLIWIA: Wprawdzie pytanie o kolejne płyty już padło, ale chciałabym spytać o dalszą przyszłość Gottharda. Świętowaliście niedawno srebrną rocznicę działalności zespołu – liczysz na to, że dobijecie do złotej, czyli 50-tej?
LEO: Cóż, do złotej rocznicy zostało nam jeszcze dużo czasu – niemal ćwierć wieku! Nie mam pojęcia, czym będę się zajmował za te 25 lat – mam tylko nadzieję, że wciąż będę zdrowy i na siłach, by wyjść na scenę. Nie każdy jest w stanie koncertować przez tyle lat – ale z drugiej strony, kiedy patrzysz na Stonesów, to widzisz, że jednak jest to możliwe. Zobaczymy! Może uda mi się wciąż być wtedy w dobrej formie i wtedy to inne zespoły będą otwierać nasze koncerty na dużych festiwalach – tak jak my dziś otwieramy koncert Stonesów. Będę nad tym pracował! Długo mi zeszło, by dojść do tego etapu, w którym jestem teraz. Póki co, jest dobrze – a przyszłość pokaże, co będzie dalej. Najbliższe plany obu moich zespołów są mniej lub bardziej skonkretyzowane – i najważniejsze, to iść do przodu. Jedno mogę obiecać: póki będę na tym świecie, na pewno nie przestanę tworzyć muzyki! A kiedy mnie już zabraknie – być może wciąż pozostanie po mnie na tyle dużo niewydanego wcześniej materiału, że ktoś postanowi to jeszcze wydać (śmiech).
MATEUSZ: Pewnie ze 2 lub 3 albumy już teraz dałoby się z takich odrzutów poskładać…?
LEO: 2 lub 3? Chyba nie. Chociaż… może? Sam nie wiem, ile tych piosenek trafiło do archiwum (śmiech).
OLIWIA: Dziękujemy za rozmowę!