Szanującym się fanom muzyki metalowej zespołu Helloween przedstawiać nie trzeba. Obchodzący niedawno trzydziestolecie działalności zespół z Hamburga jest prawdziwą legendą metalu.
To właśnie ich albumy, „Keeper of the Seven Keys: Part I” i „Part II”, uważane są za kamienie węgielne dla całego nurtu power metalu, na których wychowywały się całe tabuny młodszych muzyków i jeszcze większe rzesze fanów. Nic zatem dziwnego, że każdy występ Niemców w naszym kraju stanowi wielkie święto dla rodzimych metalheadów.
Nic zatem dziwnego, że podczas koncertu, który odbył się we wtorkowy wieczór, główna scena warszawskiej Progresji wypełniona była niemal po brzegi. Frekwencja była wręcz zaskakująca, biorąc pod uwagę, że event odbywał się w środku tygodnia pracy, a występ głównej gwiazdy wieczoru miał zacząć się krótko przed 22:00. Dla takiej legendy można się wszakże poświęcić i chyba nikt z obecnych na koncercie nie narzekał na późny powrót do domu czy konieczność wzięcia urlopu kolejnego dnia…
Trzeba przyznać, że tym razem organizatorzy zadbali o to, by naprawdę porządnie rozgrzać publikę przed koncertem headlinera koncertu. Jako pierwszy na scenie zaprezentował się brytyjski zespół Crimes Of Passion, którego set rozpoczął się od znanego wszystkim fanom Star Wars „Marszu Imperialnego”. Krótki występ Brytyjczyków z całą pewnością mógł się podobać zapełniającym powoli Progresję fanom – na szczególną uwagę zasługiwał energiczny utwór „One In A Million”, w którym dało się wyczuć muzyczne fascynację twórczością zespołu Saxon.
Po krótkiej przerwie zaprezentował się kolejny zespół – Rage, podobnie jak Helloween pochodzący z Niemiec i szczycący się w zasadzie identycznym, ponad 30-letnim stażem. Choć z oryginalnego składu kapeli ostał się tylko charyzmatyczny wokalista i basista w jednym – Peavy Wagner – nie przeszkadzało to jednak fanom w odbiorze występu. Widać było, że publiczność – której spora część z całą pewnością stawia Rage niewiele niżej, niż Helloween – świetnie bawiła się przy secie, jaki grupa przygotowała na ten wieczór. Wystarczyło posłuchać, jak cała sala śpiewa wraz z zespołem ostatniego kawałka na liście – „Higher In The Sky”! Towarzyszący Peavy’emu nowi muzycy wypadli zresztą na tyle dobrze, że fani grupy nie muszą się martwić o przyszłość zespołu.
Wreszcie nastąpił moment, na który wszyscy czekali – gdy tłem sceny stało się charakterystyczne logo z dynią robiącą za literę „O”, zaś z głośników rozległo się intro w postaci instrumentalnego utworu „Walls Of Jericho” – i wreszcie na scenę wparowali Andi Deris i spółka, publiczność rozszalała się z radości, która nie ulotniła się aż do końca koncertu. Był on bowiem dokładnie taki, jakiego życzyłaby sobie większość fanów: szybki, energiczny, bez niepotrzebnych przestojów i z setlistą, w której w odpowiedni sposób wyważono proporcje między starymi a nowymi utworami. Nie zabrakło więc takich klasyków, jak „Waiting for the Thunder”, „Lost In America” czy ballada „Forever And One (Neverland)”, jak również tytułowej piosenki z ostatniego albumu grupy – „My God-Given Right”. Czas na popisy swej wirtuozerii mieli wszyscy muzycy: perkusista Daniel Löble w połowie koncertu zaprezentował solówkę na bębnach, zaś gitarzyści – poważny Michael Weikath i czarujący Sascha Gerstner, wspierani przez rubasznego basistę Markusa Grosskopfa, nieustannie czarowali fanów swymi umiejętnościami. Świetnym pomysłem było zakończenie podstawowej części seta długim medleyem pięciu epickich kawałków – na czele z „Are You Metal?” czy „Keeper of the Seven Keys” – z których każdy trwa normalnie po przynajmniej 10 minut, a w skróconej wersji był po prostu łatwiej przyswajalny na koncercie.
Wydaje się, że kolejny koncert Helloween w Polsce zarówno fanom, jak i publiczności pozostanie długo w pamięci. Było dokładnie tak, jak miało być – przebojowo i gorąco zarówno na scenie, jak i pod nią. Miejmy więc nadzieję, że na następny występ grupy w naszym kraju nie przyjdzie nam długo czekać!