Nasza relacja: Laibach w Mega Clubie

Nasza relacja: Laibach w Mega Clubie

Dotychczas nie było mi dane zobaczyć na żywo legendy słoweńskiej alternatywy. „Teraz albo nigdy” - pomyślałem, kiedy gruchnęła wieść o ich koncercie w katowickim klubie. Tak blisko  mojego miejsca zamieszkania jeszcze nie grali, grzechem byłoby nie skorzystać z okazji. Byłem, zobaczyłem i wyszedłem pod wielkim wrażeniem...

Pierwsze zaskoczenie: jeszcze przed wejściem na salę, przy stoisku z oficjalnym merchandisem. Płyt było tam jak na lekarstwo. Można było natomiast kupić na przykład krawat, spinki, dzienniczki imprez, a nawet... mydło. Oczywiście wszystko z charakterystycznym krzyżem i logiem zespołu.

Zaskoczeniem drugim okazała się początkowo frekwencja. Jeszcze około 45 minut przed planowanym początkiem koncertu, po klubie snuły się pojedyncze osoby. Po 20.00 sytuacja – na szczęście radykalnie zmieniła się. Może nie były to frekwencyjne standardy Comy, czy Riverside w tym miejscu, ale było naprawdę nieźle.

W przypadku Laibach trudno mówić o koncercie. To przemyślany, starannie zaplanowany spektakl multimedialny. Perfekcyjnie dopracowana gra świateł i filmowe projekcje wyświetlane na dużym ekranie umieszczonym za plecami artystów wzmacniały odbiór poszczególnych kompozycji.
Na początku był chaos... Ruszyli w trio, od pełnych zgiełku, wręcz kakofonii – takiej rodem z Warszawskiej Jesieni. Po kilku minutach – gorąco witani przez publiczność – na scenę wkroczyli wokalista Milan Fras w charakterystycznej czapce oraz zjawiskowa Mina Spiler, dysponująca niesamowitym głosem, grająca także na instrumentach klawiszowych.

Dwa pierwsze kawałki – powrót do zamierzchłej przeszłości. Zaśpiewane w ojczystym języku artystów „Smrt za smrt” i „Ti, ki izzivas”. Przeskok do XXI wieku i dwa utwory z albumu „WAT”. A później zaprezentowali szeroką reprezentację najnowszej studyjnej produkcji - „Spectre”. Świetnie w koncertowych wersjach wypadły apokaliptyczny „Eurovision” (grupowe partie wokalne – ciary na plecach), marszowy „Walk With Me” i demoniczny „Resistance is Futile”. Po nim zespół zapowiedział przerwę. Wszak w każdym dobrym spektaklu powinien być antrakt... Trwał dokładnie 10 minut (czas odliczał stoper na ekranie), oczekiwanie na drugą część umilały nam puszczane z głośników... walczyki.
Wrócili z montypythonowskim hasłem „And for something completely different” i obszernymi fragmentami musicalu „Sound of Music”, oczywiście przerobionego na laibachową modłę. Piosenkom autorstwa duetu Rodgers – Hammerstein towarzyszyły między innymi materiały filmowe z Korei Północnej, gdzie Słoweńcy niedawno koncertowali.

Potem znów powrót do „Spectre”, aplauz na widowni wywołał zwłaszcza przebojowy „The Whistleblowers” z chwytliwym, gwizdanym motywem. Podstawowy set skończyli „Bossanovą”, ale wiadomo było, że na tym nie poprzestaną.

Pierwszy bis – znakomita wersja „B'Mashina” z kosmicznymi wizualizacjami w tle. Kilka taktów drugiego kawałka i znów ogromny aplauz pod sceną – wyczekiwany przez wielu „Life is Life”, ich opracowanie hitu popowej austriackiej grupy Opus. Fani domagali się również „Tanz mit Laibach”. Po krótkim przekomarzaniu się Frasa z publicznością zabrzmiał także i ten kawałek.  Spektakularny finał znakomitego koncertu...

Komentarze: