Gdyński Open’er jest uznawany za najlepszy festiwal w naszym kraju. Z pewnością jest najbardziej różnorodny pod względem prezentowanych przez zaproszone kapele gatunków muzycznych. Są jednak aspekty, które pozostają niezmienne – imponujący headlinerzy, młodzi, perspektywiczni twórcy i liczna, żywiołowa publika.
Open'er 2016 to nie tylko muzyka. Dwa muzea – Sztuki Nowoczesnej z Warszawy oraz Emigracji z Gdyni, trzy spektakle teatralne, blisko 20 filmów w ALTERKINIE, Fashion Stage, spotkania z pisarzami, Silent Disco i 3 transmisje piłkarskie, w tym ćwierćfinałowy mecz Polaków – to również działo się w tym roku na Open’erze.
Pierwszego dnia patrząc na przechadzających się po terenie festiwalu ludzi we wiankach i wysmarowanych brokatem, nie można było mieć wątpliwości, kto będzie gwiazdą tego wieczoru – Florence and The Machine we własnej postaci. Brytyjska formacja indie rockowa jest prawdziwym fenomenem. Zespół w dość krótkim czasie stał się międzynarodową gwiazdą i pierwszym headlinerem największych festiwali. Główna zasługa w tym Florence Welch, która ma cudowną naturę i głos, jak dzwon, która sprawia, że budynki trzęsą się w posadach. Flo przebyła jednak określoną drogę od płyty „Lungs”, przez „Ceremonials” do najnowszej „How Big, How Blue, How Beautiful”. Teraz wokalistka nie jest już elfem rodem z bajki, ale dojrzałą i świadomą kobietą, która jednak nic nie straciła na swoim uroku i wdzięku. Artyści rozpoczęli koncert utworem „What The Water Gave Me”, później nie zabrakło także „Dog Days Are Over”, „Raise It Up”, „Ship To Wreck” czy „Spectrum”, przy której słuchacze wręcz oszaleli. Brzmienie koncertowe zespołu wzbogacone o sekcję dętą, chórki, harfę i pianino nabrało rozmachu, jednak cała uwaga podczas występu i tak była skupiona na Welch, która biegała w tę i z powrotem, tańczyła i zabierała wianki fanom. Na bis formacja zaprezentowała utwory „What Kind Of Man”, „Drumming Song” i specjalnie dla polskiej publiczności dzierżącej złote oczy z serduszkami w środku „Third Eye”. Florence była wyraźnie poruszona, dziękowała tłumowi za wsparcie i miłość, jakie im dają, a także apelowała, aby nigdy nie przestawali dzielić się uczuciami. Ona sama wlała w festiwalowiczów mnóstwo ciepła i wywołała uśmiechy na ich twarzach.
Tego samego dnia, tym razem na Tent Stage, festiwalowicze mieli okazję posłuchać innej wielkiej, kobiecej osobowości. PJ Harvey, bo o niej mowa, dała elektryzujący występ, prezentując zadziorność i koncertowy potencjał. PJ zagrała swoją ostatnią płytę „The Hope Six Demolition Project” niemal w całości, wykorzystując rozbudowane instrumentarium i pokazując w pełni swoje walory. Gdyńska publiczność czekała niecierpliwie także na występ The Last Shadow Puppets, czyli projekt Alexa Turnera i Miles’a Kane’a. Co prawda liczne grono fanek mogło być rozczarowane nową fryzurą tego pierwszego pana, a rzesze słuchaczy z pewnością woleliby posłuchać prawdziwej petardy w postaci Arctic Monkeys, to jednak formacja dała radę i sprzedała kawał porządnej, gitarowej muzyki. Idealnym zamknięciem pierwszego dnia był występ Australijczyków z formacji Tame Impala. Muzycy, grający psychodeliczny rock, zabrali słuchaczy w ekscentryczną podróż na pograniczu jawy i snu, wszak pora była już późna. Artyści od pierwszych dźwięków kupowali uwagę słuchaczy i sprawiali, że chciałoby się ich słuchać przez całą noc.
Drugi dzień festiwalu na głównej scenie otworzył łódzki zespół KAMP!, czyli polski towar eksportowy, jeśli chodzi o scenę elektroniczną. Chociaż muzykom nie można odmówić zaangażowania i umiejętności, to jednak próbka ich twórczości okazała się zbyt wygładzona, aby porwać nie rozgrzaną jeszcze publiczność. Łodzianie mogliby podpatrzeć od kolegi po fachu Caribou, który swoim występem zamykał line-up na scenie w namiocie, jak należy zawładnąć uwagą słuchaczy. Języczkiem uwagi był występ tegorocznego debiutanta Piotra Zioły. Wokalista zaprezentował materiał ze swojej pierwszej i jak dotąd jedynej płyty „Revolving Door”, w tym kawałki „W ciemno” i „Podobny”. Zioła jakby żywcem wyjęty z lat 60. ubiegłego wieku i przywodzący na myśl Elvisa i czasy rozkwitu świetności płyt winylowych, spokojnie mógłby spodobać się naszym rodzicom, a na pewno będzie jeszcze o nim głośno w polskim światku muzycznym.
A głośno z całą pewnością było podczas koncertu grupy Foals. Stali bywalcy Open’era – tak można określić formację z Oksfordu, bowiem prezentowany przez nich, bądź co bądź trudny do zdefiniowania, rock alternatywny idealnie wpisuje się w stylistykę gdyńskiego eventu. Artyści niezmiennie porwali publiczność, wykonując sztandarowe przeboje: „My Number”, „Inhaler” czy „Spanish Sahara”, podczas którego niejedna wierna fanka tłocząca się pod sceną uroniła łezkę. Na listę absolutnych „must play” zostały włączone piosenki z ostatniego, świetnie przyjętego albumu kapeli, „What Went Down”, czyli „Mountain At My Gates”, „A Knife In The Ocean” czy elektryzujący utwór tytułowy. Yannis Philippakis i spółka udowodnili, że doskonale wiedzą, jakie występy na żywo festiwalowi cze lubią najbardziej. We wcześniej wspomnianą stylistykę trudno byłoby wkleić Marię Peszek, jednak nie przeszkodziło to artystce zgromadzić pod namiotem setki wiernych fanów. Należy przyznać, że twórczość wrocławianki jest trudna i choć ważna, to jednak przypadnie do gustu wybranemu gronu słuchaczy. Bezkompromisowa postawa Peszek w jednych będzie budzić podziw, w innych oburzenie, jednak nie można odebrać jej talentu do tworzenia intrygujących piosenek, jak chociażby „Polska A B C i D”, „Elektryk”, „Modern Holocaust”, „Sorry Polsko” czy „Ludzie Psy”, które zabrzmiały na tegorocznym Open’erze.
Bezapelacyjnie najlepszy koncert na tegorocznej edycji festiwalu dał zespół Red Hot Chili Peppers. Czwórka muzyków z Kalifornii zapewniła niemal 100 tysięcznemu tłumowi zgromadzonemu pod sceną rozrywkę na najwyższym poziomie. Anthony Kiedis i spółka udowodnili swoim kunsztem i niepowtarzalnym stylem, że zasługują na miano jednej z najlepszych kapel rockowych naszych czasów. Urzekał luz i lekkość w poczynaniach muzyków, a także świetny klimat, jaki udało im się wytworzyć na lotnisku w Kosakowie. Podczas koncertu Kalifornijczyków był rozgrywany ćwierćfinał Euro 2016 Polska-Portugalia, tak więc Michael „Flea” Balzary kilkukrotnie intonował i śpiewał razem z publiką „Polska, biało-czerwoni!”. Sam basista wyznał, że oglądając wschód słońca nad Bałtykiem zrozumiał, jak cudownie jest żyć i móc grać muzykę dla fanów. A trzeba przyznać, że robi to fenomenalnie, a jego improwizacje razem z gitarzystą Joshem Klinghofferem robiły duże wrażenie. Setlista zaprezentowana przez RHCP przesycona była największymi hitami grupy, jak chociażby otwierającym występ „Can’t Stop”, „Dani California”, „Otherside”, „Snow (Hey Oh)” czy „By The Way”. Nie zabrakło jednak utworów z najnowszego wydawnictwa zespołu, jeszcze ciepłego krążka „The Getaway”, mianowicie tytułowego utworu, a także „Dark Necessities” czy „We Turn Red”. Kapela rozgrzała fanów do czerwoności, grając na bis cover Davida Bowiego „Warszawa”, a także numer „Give It Away”, serwując spektakl, którego festiwalowi cze długo nie zapomną po wyjeździe z Gdyni.