Nie od dziś wiadomo, że Open’er elektroniką stoi. Świetny tego przykład dały Rysy, które otworzyły trzeci dzień festiwalu w Tent Stage. Duet zaprezentował swoją debiutancką płytę „Traveler”, która została bardzo dobrze przyjęta przez krytykę.
I należy przyznać, że na żywo brzmi jeszcze lepiej, a muzycy stworzyli bardzo energetyczny set. Dodatkowego charakteru koncert nabrał, gdy Rysy wsparła wokalnie Justyna Święs z The Dumplings, a wisienką na torcie był wykonany przez nią razem z Piotrem Ziołą rewelacyjny singiel „Przyjmij brak”. W całym line-upie zabrakło mi odrobinę porządnego, gitarowego grania, ale braki te wyraźnie nadrobił zespół Nothing But Thieves. Brytyjczycy najprościej mówiąc dali czadu, w swoją setlistę oprócz pewniaków pokroju „Wake Up Call” wpletli także ponadczasowy kawałek Pixies „Where Is My Mind”, sprawiając miłą niespodziankę słuchaczom. Jednak prawdziwą ucztę słuchaczom zaserwowała formacja Sigur Rós. Mogą mnożyć się głosy, że było nudno i usypiająco na ich koncercie, ale są to zapewne opinie osób, które nie zdołały poczuć magii. Islandczycy przenieśli nas w jakiś inny wymiar, pozwolili na moment ulecieć kilka centymetrów nad ziemię i oczyścić umysły. Artyści rozpoczęli występ z przytupem, bowiem najpierw byli zamknięci w oplecionej światełkami klatce, która później się otworzyła, by muzycy mogli pokazać pełnię swoich umiejętności w takich utworach, jak chociażby „Sæglópur” i „Popplagið”. Hipnotyzujące wizualizacje, niezwykły, falsetowy głos Jóna Þór Birgissona, jego gra smyczkiem wiolonczelowym na gitarze elektrycznej, a także teksty w języku islandzkim sprawiają, że Sigur Rós jest jednym z najbardziej wyjątkowych współczesnych wykonawców rockowych.
Z moim nieco mniejszym entuzjazmem spotkał się występ reaktywowanej grupy Jamesa Murphy’ego - LCD Soundsystem. Chociaż muzycy skłonili do tańca grupę osób pod samą sceną, tak mnie ich muzyczna mieszanka disco, punku i dance nie przekonała i nie zaciekawiła na tyle, żebym została na ich koncercie do końca. Tak samo pomyślała zdecydowana większość festiwalowiczów, którzy szczelnie zgromadzili się na mniejszej scenie w oczekiwaniu na Korteza. Okrzyknięty objawieniem poprzedniego roku wokalista nie zawiódł pokładanych w sobie oczekiwań i czarował głosem, a jego spokojne, refleksyjne utwory pozwoliły na moment zatrzymać się w festiwalowym szaleństwie i odpłynąć wraz z kolejnymi dźwiękami „Zostań”, „Bumerangu” czy „Z imbirem”. Zresztą była to zdecydowanie polska noc w Tent Stage. Niemal 30 tysiące osób były na koncercie Dawida Podsiadło, którego kariera rozwija się w zawrotnym tempie. Przepis na sukces chłopaka z Dąbrowy Górniczej jest prosty – elektryzujący wokal i świetne utwory, szczególnie te pochodzące z drugiej płyty: „Block”, „Forest”, „Postempomat” czy singiel „W dobrą stronę”, który pokochały tysiące Polaków.
Ostatni dzień festiwalu mocno został naznaczony ulewą i porywistym wiatrem, przez co koncert zespołu The 1975 musiał zostać przerwany. Jednak po przerwie pogoda się uspokoiła, muzycy wrócili na scenę, by zagrać swoje największe hity, czyli „Chocolate” i „Girls”, a festiwalowicze mogli bawić się dalej. Na zamknięcie czterodniowego wydarzenia organizatorzy zaserwowali przybyłym mnóstwo tanecznej muzyki. Tak było podczas występu Pharrella Williamsa, który skutecznie rozgrzał przemokniętą publikę. Nie zabrakło jego dużego przeboju, czyli „Happy”, ale cały koncert mógł się spodobać nawet osobom, które nie są fanami tego gatunku muzycznego. Williams pokazał klasę, nieprzeciętne wyczucie muzyki, a wraz z towarzyszącymi mu gośćmi i tancerkami zaprezentował międzynarodowy poziom. Dość słaby występ zanotował Kygo. Chociaż Norweg jest dobrym producentem, a jego single „Firestone” czy „Stole The Show” mogą się podobać, to jednak w wersji na żywo wypada blado. Jeszcze długa droga przed nim, aby dorównać w robieniu show starszym kolegom po fachu, między innymi Davidowi Guettcie.
Tłumy pod namiotem zgromadziła Grimes. Kanadyjka przedstawiła swoje ciut odmienne, ale bardzo intrygujące spojrzenie na muzykę pop i elektroniczną. Była przy tym szalenie urocza, co rusz zachwycając się polską publicznością. Podczas jej występu został zorganizowany pokaz sztucznych ogni z okazji 15. urodzin festiwalu Open’er. Ciekawie było usłyszeć innych przedstawicieli muzyki synth pop z wokalistką o delikatnym głosie, mianowicie grupę Chvrches. Chociaż formacja pochodząca z Glasgow potrzebowała trochę czasu, aby się rozgrzać, to jednak występ kończyła bardzo dobrze, zamykając go swoją najbardziej znaną piosenką „Mother We Share”. Solidny występ zanotował również zespół Bastille. Artyści zagrali zarówno sprawdzone, koncertowe szlagiery, jak „Pompeii” czy „Things We Lost In The Fire”, ale również przedpremierowo utwory z nadchodzącej, drugiej płyty. Dan Smith zaprezentował swoje bogate walory wokalne, ale także umiejętność nawiązywania świetnego kontaktu z publicznością, do której raz po raz zwracał się w polskim języku. Miłośnicy Brytyjczyków bawili się wyśmienicie nawet pomimo niesprzyjającej aury.
Festiwal zamknął koncert polskiej, hip hopowej formacji Rasmentalism, chociaż byli na nim już tylko najbardziej wytrwali słuchacze i zagorzali fani. Panowie z Lublina zapodali kilka soczystych rymów i trafnych kwestii (na przykład w kawałku „Ale zdejmij buty”), jednak organizatorzy mogli pokusić się o bardziej spektakularne zakończenie festiwalu.