Wraz ze śmiercią Lemmy’ego Kilmistera zakończyła swą działalność grupa Motörhead. Na szczęście, dla pozostałych członków tego zespołu koniec historii Motörhead nie oznaczał jednoczesnego końca ich własnych karier.
Obaj muzycy postanowili obrać jednak inną drogę. Podczas, gdy perkusista Mikkey Dee dołączył do innej legendarnej kapeli, Scorpions, to gitarzysta Phil Campbell postanowił założyć własną formację.
Co ciekawe, ten nowy zespół tworzy niemal w całości rodzina Campbellów – oprócz samego Phila, są to jego trzej synowie Todd (gitarzysta), Dane (perkusista) oraz Tyla (basista). Jedynym „podrzutkiem” w tym gronie jest wokalista Neil Starr – jednakże z racji tego, że od wielu lat przyjaźnił się on z młodymi Campbellami, to i jego Phil traktuje jak własne dziecię. Obecna nazwa grupy, czyli Phil Campbell and the Bastard Sons wydaje się więc trafna, jak mało która. Z całą pewnością zaś jest lepsza od pierwotnej, czyli Phil Campbell's All Starr Band, której niemal nikt nie kojarzył z Neilem Starrem – sądzono raczej, że u boku Phila gra... dawny Beatles – Ringo.
Warszawski koncert, który był ostatnim na kontynentalnej części trasy rodzinki Campbellów, otworzył występ stołecznej formacji Hellectricity. Trzeba przynać, że support dobrany był do headlinera dobrze, jak rzadko kiedy. W kawałkach Hellectricity czuć fascynację takimi zespołami, jak Judas Priest czy Motörhead. Zespół miał zatem ułatwione zadanie, żeby trafić do serc publiczności, składającej się przecież w przeważającej większości z dozgonnych fanów Motörhead. 40-minutowe show na otwarcie wieczoru było więc właśnie takie, jakie być powinno w tych okolicznościach – szybkie, energiczne i wprawiające we właściwy nastrój przed występem głównej gwiazdy wieczoru.
Ten rozpoczął się od niespodzianki – na początek muzycy zaserwowali bowiem zgromadzonym w Proximie słuchaczom swój pierwszy autorski kawałek, zatytułowany "Big Mouth". Był to jeden z trzech zaprezentowanych tego dnia utworów z EPki, którą Phil Campbell and the Bastard Sons mają przedstawić światu już 18 listopada. Trzeba przyznać, że Phil nie zatracił daru tworzenia i nowe kawałki mogą się podobać – szczególnie zaprezentowany w środku seta "Spiders" przypadł do gustu publiczności. Pod sceną jednak wrzało naprawdę dopiero, gdy muzycy wykonywali utwory z repertuaru Motörhead. Tych było aż 10, co stanowiło połowę seta. Co ciekawe, w większości nie były to najbardziej znane przeboje Lemmy'ego i spółki, lecz raczej ulubione kawałki Phila, a także te przez niego współtworzone. Nie mogło jednak zabraknąć oczywiście kultowych "Ace Of Spades" i "Going To Brazil".
Nad wszystkim unosił się duch Lemmy'ego – chwilami oczami wyobraźni widziałem, jak stoi gdzieś z boku ze szklaneczką z whisky w dłoni i cygarem w ustach, obserwując Phila i jego młodą bandę. Neilowi Starrowi daleko wprawdzie do charyzmy starego Kilmistera, ale naprawdę godnie zastępuje go na scenie w piosenkach Motörhead. Potrafi dobrze zaśpiewać właściwie każdy kawałek – oprócz utworów Motörhead, w secie pojawiły się też piosenki ZZ Top, Davida Bowiego (dedykowany jemu, Lemmy'emu i innym zmarłym ostatnio artystom "Heroes") czy Led Zeppelin. Szczególnie utwory tej ostatniej grupy pokazały skalę możliwości Neila – do dziś słyszę w głowie, jak wyciągał pod koniec "Communication Breakdown"! Będą z niego ludzie!
W ogóle, wydaje się, że nowa grupa Phila Campbella ma naprawdę spory potencjał – tym bardziej, iż jej rodzinny charakter daje nadzieję na udaną współpracę. Zespół ma lidera, który ma niesamowite doświadczenie sceniczne i naturalny posłuch wśród reszty – nie może być inaczej w sytuacji, gdy 3/4 "młodych wilków" w tym zespole to jego synowie! Problemem może być póki co jedynie to, że Phil Campbell and the Bastard Sons to na ten moment co najwyżej tylko świetny coverband – trudno ich zresztą traktować inaczej, skoro na 20 zagranych utworów 17 stanowiły covery. Fakt – 10 z tych piosenek pochodzi od zespołu, który Campbell współtworzył przez ponad 30 lat i ma wszelkie prawo je grać. Ale im szybciej grupa dorobi się choć tylu własnych piosenek, by proporcje między nimi a coverami rozkładały się w setliście przynajmniej po równo – tym lepiej. I może wtedy na koncert przyjdzie mimo wszystko więcej ludzi, niż połowa Proximy – aż żal było patrzeć, że na koncert tak wielkiej legendy, jaką jest Campbell, nawet ten mały klub nie zapełnił się w całości. A szkoda, bo w istocie zacny był to koncert. Kto nie był, niech żałuje!