Saxon i goście w Progresji - nasza relacja

Saxon i goście w Progresji - nasza relacja

Cieszący się legendarnym statusem zespół Saxon przez ostatnie dwa lata rozpieszczał swych polskich fanów. Niedawny występ tej brytyjskiej formacji w warszawskiej Progresji był bowiem czwartym w naszym kraju w przeciągu minionych 24 miesięcy. I, podobnie jak trzy poprzednie koncerty, wypadł epicko!

Chociaż przy tej częstotliwości odwiedzin Saxona w Polsce występy tego zespołu mogły już niektórym fanom trochę spowszednieć, Progresja i tak była wypełniona po brzegi - i to pomimo faktu, że koncert odbywał się w poniedziałek, czyli bodaj najgorszy do zabawy dzień tygodnia. Magnesem dla fanów muzyki spod znaku NWOBHM był jednak z całą pewnością line-up koncertu: obok Saxona na scenie zaprezentowali się tego wieczoru nie mniej zacni goście.

Najpierw, około 19:30, na deskach Progresji zameldowała się formacja Girlschool. Złożony wyłącznie z przedstawicielek płci pięknej kwartet nie jest może w naszym kraju szczególnie popularny, ale jego dorobek robi wrażenie. Girlschool jest najdłużej aktywnym całkowicie kobiecym zespołem rockowym w historii - w 2018 roku będą świętować 40 lat na scenie! Co ciekawe, z czterech obecnych członkiń grupy, aż 3 pochodzą z oryginalnego składu. Mimo tego, iż wszystkie przekroczyły już 50-tkę, cztery panie wykazały się na scenie przede wszystkim ogromną dawką entuzjazmu i energii. Muzycznie to może już nie ta liga, co w latach 80-tych, ale i tak publiczność bawiła się dobrze - szczególnie wtedy, gdy grupa zagrała jeden ze swych największych hitów, pochodzący z debiutanckiego albumu przebój "Emergency".

Po krótkiej przerwie na scenie pojawiła się grupa Last In Line, dla wielu osób stanowiący zresztą główny powód, by tego wieczora przybyć do Progresji. Zespół został założony przed czterema laty przez byłych członków formacji Dio, wspartych wokalistą Andrew Freemanem. Trzeba przyznać, że panowie godnie kontynuują tradycje swej oryginalnej kapeli - nie może być zresztą inaczej, skoro w jego składzie znajdziemy tak wybitnych muzyków, jak perkusista Vinny Appice (poza grą w grupie Dio znany także ze współpracy m.in. z Black Sabbath i Johnem Lennonem) czy przede wszystkim gitarzysta Vivian Campbell (od 1992 roku członek Def Leppard). Niestety, w zespole nie ma już basisty Jimmy'ego Baina, który w styczniu bieżącego roku przegrał walkę z nowotworem - jednak jego następca, Phil Soussan (powiązany w przeszłości z Ozzy'm Osbourne'm) potrafił godnie wypełnić po nim lukę. Godzinne show Last In Line świetnie rozgrzało publiczność przed występem głównej gwiazdy wieczoru. Najmocniej w mej pamięci zapisały się dwa utwory z repertuaru Dio, "Holy Diver" i "Rainbow In The Dark" - ale tak naprawdę, to cały występ był bardzo pozytywny. Nic więc dziwnego, że kiedy w końcu Last In Line schodziło ze sceny, część publiczności domagała się, by kontynuowali granie.

Nie było jednak ku temu możliwości, bo organizatorzy koncertu mocno pilnowali, by wszystko odbywało się zgodnie z zaplanowanym na ten wieczór rozkładem jazdy. Punktualnie o 21:30, przy dźwiękach "It's a Long Way to the Top (If You Wanna Rock 'n' Roll)" z repertuartu AC/DC i głośnym aplauzie fanów, na scenie pojawił się więc Saxon. Zaczęło się od tytułowego utworu z ostatniego utworu grupy, czyli "Battering Ram", od którego wzięła swą nazwę zresztą również trwająca trasa zespołu. Ostra jazda bez trzymanki - zarówno na scenie, jak i pod nią - trwała aż do dziesiątego utworu. W tym czasie zespół wykonał kilka ze swych największych przebojów, w tym "Sacrifice", "Heavy Metal Thunder" czy "Solid Ball Of Rock". Później na chwilę nastąpiło wyciszenie, gdy grupa zagrała balladę "The Eagle Has Landed". Zaraz po niej ruszyła jednak znów z kopyta - w setliście pojawiły się m.in. nowy utwór "Queen of Hearts" czy starsze hity: "Dallas 1 PM", "And the Bands Played On" i kończący podstawową część występu nieśmiertelny kawałek "Wheels Of Steel".

Bisy rozpoczęły się od hołdu złożonego zmarłemu przed rokiem liderowi Motörhead, Lemmy'emu. Utwór "Ace of Spades" sprawił dużą przyjemność publiczności, tym bardziej, że Saxon wykonał go naprawdę elegancko - przy charyzmie Biffa Byforda trudno było się zresztą spodziewać, że będzie inaczej. I kiedy już wydawało się, że kolejny kawałek, czyli "747 (Strangers in the Night)", stanowić będzie zamknięcie seta, zespół wrócił na scenę jeszcze raz! Najpierw na prośbę fanów zagrali dwa utwory, których nie było w setliście - poruszającą balladę "Broken Heroes" i epicki utwór "Crusader". Widać, że zespół bardzo stara się, by koncerty w jak największym stopniu zadowoliły publiczność - i dobrze, bo chyba o to chodzi, żeby fani wyszli z koncertu szczęśliwi, a nie z poczuciem niedosytu?

Na sam koniec Saxon zaprezentował jeszcze dwa wielkie przeboje - "Denim and Leather" i "Princess of the Night". Aż trudno uwierzyć, że te kawałki wydane zostały aż 35 lat temu, a sam zespół w przyszłym roku obchodzić będzie 40-lecie istnienia. Panowie są bowiem tak pełni energii na scenie, że gdyby nie siwiejące włosy, trudno byłoby zgadnąć, iż większość z nich przekroczyła już 60-tkę. Trzymajmy w każdym razie kciuki, by z okazji wspomnianej czterdziestej rocznicy działalności Saxon ponownie odwiedził Polskę w przyszłym roku. I nikt by się zapewne nie obraził, gdyby tym razem zespół zagrał w naszym kraju nawet więcej, niż raz!

Komentarze: