Rok 2017 powoli zbliża się do końca. Z pewnością, był to rok bogaty w ważne muzyczne wydarzenia.
Dla wielu fanów cięższych brzmień najważniejszym z nich była trasa zespołu Helloween – czyli bodaj największej niemieckiej legendy metalu – w trakcie której po raz pierwszy od wielu lat z zespołem mieli wystąpić jej dwaj oryginalni członkowie, wokalista Michael Kiske i gitarzysta Kai Hansen. Przed laty obaj opuścili grupę w dość nieprzyjemnych okolicznościach – teraz powrócili, by dołączyć do aktualnego składu zespołu w wyjątkowym projekcie, nazwanym Pumpkins United.
Polskich fanów uszczęśliwił fakt, że podobnie jak w przypadku ostatnich kilku tras zespołu, także i tym w rozpisce znalazł się przystanek w naszym kraju – a ściślej rzecz biorąc, w Warszawie. Chociaż na stołecznej mapie potencjalnych koncertowych lokalizacji nie brakuje, tym razem padło na stosunkowo rzadko wykorzystywaną Halę Koło. Trzeba jednak przyznać, że był to trafiony wybór: biorąc pod uwagę ilość osób, jaka ostatecznie zjawiła się na koncercie (wedle oficjalnych informacji, 3,5 tysiąca), lepszej lokalizacji w Warszawie nie można było znaleźć. Hala Koło była w przypadku tego koncertu skrojona jakby na miarę – fani szczelnie wypełnili wszystkie jej zakamarki, dzięki czemu naprawdę można było odczuć, że uczestniczy się w wielkim święcie metalu. Zastrzeżenia można było mieć jedynie do pewnych rozwiązań organizacyjnych, takich jak lokalizacja szatni i baru, z którego nie można było wyjść na główną część hali z żadnym napojem (nie tylko alkoholowym!), ale… być może należy zrzucić to po prostu na karb tego, że hala nie jest pierwszej świeżości, przez co nie można było wspomnianych kwestii zorganizować inaczej.
Kilka minut po dwudziestej z głośników rozbrzmiały dźwięki piosenki Robbiego Williamsa „Let Me Entertain You”, która – jak dobrze wiedziała większość zgromadzonych w Hali Koło – zwiastować miała rychły początek koncertu. Wedle rozpiski, występ Helloween miał trwać aż trzy godziny – i choć początkowo wydawało mi się to trochę naciągane, to jednak po fakcie okazało się, że naprawdę koncert był aż tak długi! Całe szczęście, że organizatorzy odpuścili sobie tym razem zapraszanie dodatkowego zespołu jako supportu – taka dawka muzyki, jaką zaserwowała nam gwiazda wieczoru, była w tym przypadku zdecydowanie wystarczająca.
Na otwarcie koncertu zespół przygotował naprawdę mocne uderzenie – „Halloween” i „Dr. Stein”, zaśpiewane na dwa głosy przez Michaela Kiskego i Andiego Derisa, brzmiały naprawdę epicko! Był to jednak jeden z niewielu momentów, gdy dwaj panowie śpiewali razem – łącznie zaśpiewali wspólnie 7 z 25 piosenek. W pozostałych przypadkach podzielili się materiałem, dopuszczając jeszcze do tego „tortu” gitarzystę Kaia Hansena, który zaprezentował swe umiejętności wokalne mniej więcej w połowie koncertu. Hansen wykonał medley złożony z piosenek „Starlight”, „Ride The Sky” i „Judas”, do którego dołożył jeszcze brawurowo zagrany kultowy kawałek „Heavy Metal (Is The Law)”.
Przyznam szczerze – miałem obawy, czy siedmioosobowy skład zespołu się sprawdzi. O ile wokalem da się jeszcze dość łatwo podzielić, to jednak miałem wątpliwości, czy trzy gitary na jednej scenie to nie za wiele – tym bardziej, że mamy tu do czynienia z takimi muzycznymi osobowościami, jak Sascha Gerstner, Michael Weikath i Kai Hansen. Każdy z nich potrafi z gitarą czynić cuda i można było przypuszczać, że panowie co rusz będą odpływać w swych popisach – tym samym wchodząc sobie nawzajem w drogę. A jednak, nic z tych rzeczy – dało się odczuć, że miesiące prób, o których Weiki wspominał w niedawnym wywiadzie dla naszego portalu, czemuś jednak służyły. Odpowiednie połączenie wyuczonych podczas tych przygotowań scenicznych zachowań z fantazją poszczególnych muzyków dało wprost oszałamiający efekt – te trzy gitary razem brzmiały naprawdę fantastycznie!
W sukurs wokalistom i gitarzystom szła sekcja rytmiczna, która świetnie nakręcała tempo całego koncertu. Basista Markus Grosskopf podczas koncertu był dosłownie wszędzie – biegał od jednego krańca sceny do drugiego, pozytywnym nastawieniem zarażając przez cały czas zarówno kolegów z zespołu, jak i publiczność. Z kolei jego przeciwieństwem był skupiony na grze perkusista Dani Löble – w zasadzie jedyny raz wychylił się bardziej zza bębnów, gdy toczył wyimaginowany pojedynek z oryginalnym bębniarzem Helloween – nieodżałowanej pamięci Ingo Schwichtenbergiem. Zresztą, wielkie brawa dla zespołu za znalezienie sposobu, by oddać hołd tragicznie zmarłemu koledze – w tamtej chwili naprawdę czuć było to zjednoczenie w szeregach grupy.
Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć, jak wielkie znaczenie dla klimatu całego koncertu miała jego oprawa – na czele z ekranem, na którym wyświetlane były pasujące do nastroju obrazy. „Przywrócenie do świata żywych” Ingo to oczywiście najważniejszy moment tych projekcji, niemniej jednak w pamięci równie mocno utkwili także Seth i Doc – dwa animowane dynioludki, które w przerwach między poszczególnymi częściami koncertu zabawiały publiczność przezabawnymi gagami odnoszącymi się do poszczególnych członków zespołu. Zresztą, sami muzycy Helloween znani są nie od dziś z olbrzymiego poczucia humoru, więc i tym razem nie uciekali od żartów. Cały czas uśmiecham się na wspomnienie jednej z anegdotek Kiskego, który przed jedną z piosenek wyznał, że w młodości bardzo chciał wyglądać jak Elvis. „To nigdy nie nastąpiło” – wzruszył ramionami, po czym dodał: „Ale za to teraz wyglądam jak Halford” – i pokazał na swoje włosy… a raczej, ich brak. Ma facet dystans do siebie!
Trzy godziny na koncercie minęły jak z bicza strzelił i ani się obejrzeliśmy, a już przyszedł czas bisów. Na nie, jak łatwo się domyślić, pozostawiono crème de la crème dorobku Helloween – czyli utwory z dwóch legendarnych albumów „Keeper Of The Seven Keys”. Pierwszy bis składał się z utworu „Eagle Fly Free” i epickiego, trwającego dobre 15 minut kawałka tytułowego. Z kolei drugi rozpoczął się od niesamowitego gitarowego solo w wykonaniu Kaia Hansena, w którego końcówkę włączył się już cały zespół – po to, by następnie płynnie przejść do „Future World” i zamykającego cały koncert „I Want Out”, przez wielu fanów uważanego za najważniejszy utwór w historii zespołu. Entuzjastyczna reakcja publiczności na te utwory dowiodła, że koncert nie mógł zostać zamknięty w lepszy sposób.
Pod koniec „I Want Out” pojawiło się confetti, które zasypało zgromadzonych w pierwszych rzędach widzów, a także ogromne dyniowe balony, z którymi zabawa przyniosła mnóstwo śmiechu zarówno zespołowi, jak i publiczności. Jednocześnie jednak w sercach wielu obecnych pojawił się z pewnością żal, że to już koniec tego epickiego show – zdecydowanie jednego z najlepszych, jakie dało się zobaczyć w tym roku. Trzeba przyznać, że idea trasy „Pumpkins United” sprawdziła się nawet lepiej, niż można było zakładać. Muzycy wyraźnie bawili się świetnie na scenie, a i fani dostali to, na co czekali od dawna – mix starszego i nowszego Helloween, podany w ekstraordynaryjnej dawce. W tym momencie zasadnym wydaje się więc tylko jedno pytanie: panowie, kiedy płyta i kolejna trasa?