Zespół The Vintage Caravan w tym tygodniu wystąpił w Polsce na dwóch koncertach.
Do wyprzedawania wielkich sal koncertowych jeszcze im wprawdzie daleko i dalej są wrzucani do szuflady z "undergroundowymi" kapelami, jednak jeśli ktoś nie zna twórczości tego zespołu... polecam to jak najszybciej nadrobić!
Za pierwszym razem do Polski chłopaków z Islandii przywiózł zespół Europe jako swój support. Od tamtego czasu zagrali dwa własne koncerty w stosunkowo niewielkim klubie "Hydrozagadka" na warszawskiej Pradze. I muszę przyznać: to robi swój klimat. Przede wszystkim dlatego, że ich brzmienie, jak sama nazwa wskazuje, jest bardzo "vintage", a jednocześnie wydaje się takim "klasycznym hard rockiem" (co moim zdaniem jest bardzo na plus). Poza tym, miejscami wciaż brzmią bardzo garażowo, a to miejsce sprzyja takim zespołom. Ma się wrażenie, że przyszło się na koncert kumpli i można w spokoju posłuchać, nie musząc się bić o miejsce pod sceną.
Po drugie (i tu trochę prywaty): uwielbiam zespoły, które są dosyć proste w formie. A ci trzej panowie mają w sobie taki luz, że wydaje się, jakby grali próbę... tylko przed publiką. Nic w tym zespole nie jest wymuszone, nie są rock'n'rollowcami na siłę. Przychodzą, grają i publiczność to kupuje (zresztą nie tylko publiczność – parę lat temu zainteresowała się nimi wytwórnia Nuclear Blast). Ponad godzinny set (15 kawałków to w sumie ani dużo, ani mało) powinien usatysfakcjonować większość, tym bardziej, że chłopaki nie tracili energii ani na chwilę. Na takich kawałkach jak "Crazy Horses", "Babylon" czy "'Midnight Meditation" był szał pod sceną – a jeśli tłum szaleje, to chyba znaczy, że jest dobrze?
Wiecie, czasami nie potrzeba na fajerwerków cz innej pirotechniki. Czasami nie trzeba miliona overdrive'ów czy innych efektów gitarowych. Czasami wystarczy trzech rudych gości z jakiegoś zimnego kraju i ich charyzma – tak wielka, że nie mieści się na scenie.