Zapraszamy do naszej fotorelacji z koncertu zespołów Powerwolf i Amaranthe, który odbył się 1 listopada w warszawskiej Progresji!
Patrząc po magicznej naklejce "Sold Out" na plakatach reklamujących czwartkowy koncert Powerwolfa, nietrudno dojść do wniosku, że ten zespół jest w naszym kraju dosyć lubiany. Okazja do przyjazdu była tym razem nie byle jaka: fani wreszcie mieli szansę usłyszeć na żywo kawałki z wydanej w wakacje nowej płyty "The Sacrament Of Sin". Mimo średnio dobranego terminu (umówmy się: 1 listopada w Polsce trudno określić jako dzień odpowiedni na koncert), Progresja w istocie wypełniona była tego wieczoru do ostatniego miejsca.
Zanim jednak na scenie pojawiły się niemieckie wilkołaki – koncert otworzył zespół Kissin’ Dynamite, brzmiący jak coś pomiędzy Steel Panther a Reckless Love. Ten występ naprawdę miał kopa i był idealny do rozgrzania publiki, szkoda tylko, że na początku frekwencja nigdy zbyt mocno nie dopisuje. Kissin’ Dynamite zalatuje trochę glam metalem – a tam gdzie jest glam metal, musi być grubo!
Potem drudzy goście tej trasy – zespół Amarathe. I, będąc absolutnie szczerą... nie wiem co napisać. W Amaranthe dzieje się dużo – mamy dźwięczny damski wokal, męski melodyjny wokal, jakiś tam growl też się pojawia, riffy gitarowe niby są, ale… stricte metalowo to jednak to nie brzmi. Mam wrażenie, że brzmienie Amaranthe rozłazi się w każdą stronę, trochę jak nogi pająka, i nie idzie w sumie w żadnym kierunku. Jeśli ktoś lubi eksperymenty muzyczne albo nie do końca przepada za typowym metalem, pewnie zasmakuje w Amaranthe. Mi samej ciężko mi się odnieść w jakikolwiek sposób do tego zespołu, bo jak dla mnie Amaranthe to takie… wszystko i nic. Ale panowie dostali ładną wokalistkę, panie przystojnego wokalistę – i wszyscy zadowoleni.
Wreszcie gwiazdy wieczoru – Powerwolf. W kręgach metalowych, jeśli twój zespół czymś się wyróżnia z morza gitarowych riffów, ma sporą szansę na popularność. Kartą przetargową w przypadku Powerwolfa jest zdecydowanie wokal Attili Dorna. Attila operuje 4-oktawowym barytonem i jest niezwykle świadomy tego, co może z nim zrobić. Przy tym – ma niesamowite poczucie humoru, które zgrabnie wykorzystuje w kontaktach z publicznością, fundując tym biednym ludziom ćwiczenia wokalne pod pozorem wspólnego śpiewania. A jeśli chodzi o charyzmę sceniczną, Attili wtóruje Falk Maria Schlegel, który, kiedy akurat nie gra na klawiszach, to robi zamieszanie na scenie. Zatem występy Powerwolfa to po części trochę koncerty, trochę przedstawienia.
A co do nowej płyty… na żywo prezentuje się świetnie (zresztą, czy ktoś się spodziewał, że będzie inaczej?) i jest absolutnie podobna do wszystkich poprzednich. Ale tak dokładnie miało być – panowie obrali jeden muzyczny kurs i ściśle się go trzymają, co moim zdaniem wychodzi na plus. „The Sacrament of Sin” jest po prostu kolejnym dobrym albumem, wpisującym się we wciąż tą samą konwencję. A umówmy się – ich każdy kawałek brzmi dobrze na żywo właśnie dzięki wokalowi Attili Dorna, bo ktoś, kto podjął studia wokalne musi wiedzieć, jak panować nad głosem, żeby po godzinie śpiewania nie sapać do mikrofonu. Nie można też pominąć dwóch wybitnych gitarzystów i scenicznych braci – Matthew i Charlesa Greywolfów, których energia jak zwykle rozsadzała scenę.
Jak widać, w naszym kraju można zorganizować koncert w jedno z ważniejszych świąt państwowych – a jak przyjedzie zgraja Niemców w demonicznych makijażach, to i tak zrobią „Sold Out”. Czekamy na kolejny!