Nasza fotorelacja: Machine Head w Warszawie

Nasza fotorelacja: Machine Head w Warszawie

Zapraszamy do oglądania naszej galerii zdjęć i lektury naszej relacji z występu formacji Machine Head w warszawskiej Progresji!

***

Kiedy niecały rok temu Robb Flynn obwieścił światu, że z zespołu odchodzi połowa dotychczasowego składu, ludzie na moment wstrzymali oddech. Jedynie Jared MacEachern (gitara basowa) po długim namyśle zdecydował się jednak zostać przy Robbie. Wielkie pożegnanie z pozostałymi muzykami nastąpiło krótko po premierze płyty „Catharsis”, na którą wylało się – delikatnie mówiąc – wiadro pomyj.

Robb Flynn przetrwał jednak wszystkie sztormy, zaciekle broniąc ostatniej płyty na przekór wszystkim i zaczął kompletować nowy skład. Ostatnio nawet powitał w nim człowieka z naszego rodzimego podwórka – Wacława „Vogga” Kiełtykę! Widać, że Flynn ogarnął bałagan wokół siebie, a jednocześnie, że potrafi odłożyć na bok spory z byłymi kolegami – co potwierdził, zapraszając pierwotnych członków grupy, gitarzystę Logana Madera i perkusistę Chrisa Kontosa, do wzięcia udziału w trasie ku uczczeniu 25 rocznicy wydania płyty „Burn My Eyes”.

Warszawski koncert nie dość, że był podzielony na 2 części, to jeszcze został wykonany przez 2 składy tego samego zespołu. Sama idea 2-częściowego koncertu z 10-minutową przerwą była dosyć oryginalna, gorzej jednak – z wykonaniem w końcu w 10 minut nie da się zaliczyć toalety i baru, kiedy o tym samym pomyśli kilkaset ludzi. Poza tym, wśród publiczności nie brak było głosów, że koncert był za długi i, mimo miłości do Machine Head, po trzeciej godzinie był już po prostu trudny w odbiorze. A wystarczyło jedynie delikatnie skrócić pierwszą część, żeby wszyscy byli zadowoleni.

Pierwszy akt koncertu zawierał wszystkie największe kawałki grupy zagrane z nowym składem (choć nie wiadomo do końca, na jak długo pozostanie w nim Vogg). Druga część była swego rodzaju zerknięciem w przeszłość – w jej trakcie zostały niej wykonane wszystkie utwory z jubileuszowego krążka „Burn My Eyes” z oryginalnym składem. Można powiedzieć, że w ten sposób przeszłość i przyszłość Machine Head zostały spięte klamrą w jednym występie.

Robb Flynn zawsze wydawał mi się artystą absolutnym i ten występ to potwierdził – ma w sobie jednocześnie charyzmę i swego rodzaju majestat, które zarazem są u niego bardzo naturalne. To, że łączy w jednym ciele gitarzystę i wokalistę to jedno – ale same jego umiejętności wokalne, to już inna historia. Nie znam drugiego takiego artysty, który tak zgrabnie lawiruje między growlem, krzykiem a śpiewem i robi to tak świadomie!

A poza tym, nikt do tej pory nie napisał doskonalszego utworu, niż „Halo”.

Weterani muzyki powinni być zadowoleni, bo kawałki z „Burn My Eyes” to prawdziwe rarytasy. Dużo bardziej wolę koncerty, podczas których można usłyszeć dawno nie grane kawałki, niż te same setlisty co roku. Poza tym, publika nie składa się tylko z zasiedziałych fanów – tych nowych też trzeba jakoś zapoznawać ze swoją twórczością.

Obydwie części wypadły genialnie (choć miałam czasem wrażenie, że dźwiękowcy nie do końca panowali nad brzmieniem wokalu). Dla mnie Machine Head zawsze był zespołem z nieprzesadzoną ekspresją swojej metalowości – nigdy nie było przerostu formy nad treścią i na końcu zawsze chodziło o muzykę. Możemy mieć nadzieję, że przyszłość Machine Head będzie leżała w muzyce, która jest utrzymana na tym samym, wysokim poziomie, co teraz. I z niecierpliwością oczekujemy wieści, co dalej z obecnym składem po zakończeniu trasy.

Komentarze: