Mystic Festival powrócił. Po przerwie, spowodowanej pandemią i w nowym miejscu.
Z Krakowa do Gdańska. Organizatorzy zaadoptowali tereny Stoczni Gdańskiej, aby tam zaprosić miłośników ciężkich, metalowych brzmień. A przybyła ich cała rzesza. Sądząc po słyszanych językach – z całej Europy.
Tym razem występy można oglądać na pięciu scenach. Udało się zgromadzić solidny i różnorodny skład festiwalu, mimo pewnych perturbacji. I jak to zwykle bywa, na największej scenie występują gwiazdy.
Na pierwszy ogień na Main Stage pojawiła się formacja z Glasgow, Bleed from Within. Szkoci wybuchowo powitali przybyłych i dali im potężną dawkę emocji. To prawdziwe zwierzęta sceniczne, na czele z wokalistą Scottem Kennedy’m. Mimo wczesnej pory i jeszcze wtedy niezbyt licznej publiki, można było poczuć atmosferę.
Nieco wcześniej na mniejszej scenie wystąpiła polska grupa z Poznania Comepass. To bardzo młodzi ludzie, którzy jednak pokazali wysoki profesjonalizm wykonania. Kapitalny, progresywny rock z elementami metalu. Ta muzyka, niezwykle energetyczna, w połączeniu ze świetnym vocalem, to bardzo dobry przykład dla młodych muzyków, potwierdzający, że się da…jak jest talent i pasja. Kolejną propozycją była norweska grupa punk-metalowa Kvelertak. To prawdziwa kipiąca energia, eksperymentująca dosyć mocno, odwołująca się do takich grup, jak choćby AC/DC. Jednak mnie nie bardzo przypadł do gustu vocal Ivara Nikolaisena.
Na nieco mniejszej Shine Stage pojawiły się dwie ciekawe propozycje. Obydwie z kobietami w „rolach głównych”. Pierwsza to niemiecka grupa Dolch. Brzmienie jak z innego świata. Tajemnicze, transowe i…ten niespotykany vocal. Tę aurę potęgowało dodatkowo oświetlenie.
Z kolei Gggolddd to połączenie mocnego grania, z dużą dawką elektroniki. Vocal, miejscami nostalgiczny, ale mocny i wyrazisty. I ogromne emocje w przekazie.
Po amerykańskim Baroness, szczerze mówiąc, spodziewałam się czegoś lepszego. Najpierw jednak pochwały. Głównie dla gitarzystki, Giny Gleason. To, co ona potrafi zrobić z gitarą…sam żywioł. Wielkie brawa dla wokalisty Johna Baizley’a, który również nieźle posługuje się gitarą. Niestety muzyka nijaka…mimo wielu starań muzyków. Na dodatek nie popisali się fachowcy od nagłośnienia.
I przyszedł wreszcie czas na największą gwiazdę (dla mnie) Mystic Festival. Mastodon. Nic dodać, nic ująć. Stare kawałki mieszały się z nowymi. Do składu dokooptowali francuskiego muzyka, grającego na klawiszach. Perfekcyjnie grający gitarzyści, Troy Sanders, Brent Hinds i Bill Kelliher plus najlepszy perkusista świata (jak dla mnie), Brann Dailor to ich cecha wyróżniająca. Śpiewają wszyscy, co chyba się nie zdarza. Ich cechą charakterystyczną jest złożoność kompozycji, stale zmieniające się tempo, co dobitnie pokazali w Stoczni Gdańskiej. Przyznam, że początkowo nieco rozczarował mnie vocal Troya Sandersa, ale w miarę upływu czasu rozkręcił się i dalej było już niesamowicie!
Czy potem mogło wydarzyć się coś lepszego? …Nie…Był zespół Heilung, składający się z muzyków z Niemiec, Norwegii i Danii na Park Stage. To właściwie było widowisko, odnoszące się do historii Wikingów, wraz z ich muzyką właśnie, jak i strojami. Bardzo ciekawa propozycja i duże zaskoczenie.
Brutus to kolejna interesująca propozycja, którą mogliśmy obejrzeć na mniejszej Shine Stage. To belgijski zespół, którego wiodącą postacią jest wokalistka i perkusistka. Zespół pokazał dużą siłę w jej popisach, ale też wysublimowanym graniem gitarowym. Wokalistka świetnie radziła sobie z emocjonalnym krzykiem i nostalgicznym śpiewem.
Z tych „mniejszych” moją uwagę zwrócił jeszcze The Picturebooks. Gitarzysta i perkusista pokazali moc w swoich hardcorowych kawałkach. Skutecznie rozgrzewali troszkę zmarzniętą publiczność.
Zwieńczeniem pierwszego dnia był Opeth na Main Stage. Chyba zgromadził największą publiczność. Nie wiem, dlaczego. Przebrzmiałe dźwięki rodem z lat 70-tych ubiegłego wieku.