Drugi dzień festiwalu przywitał zgromadzonych w Stoczni Gdańskiej piękną, słoneczną pogodą. Podobnie, jak pierwszego dnia, na początkowych koncertach tłumów nie było. Większość pewnie zbierała siły na tych, którzy mieli się pojawić wieczorem.
Godnym przedstawicielem death-metalu, który wystąpił na Main Stage, była brytyjska formacja Benediction. To kwintesencja tego gatunku. Wokalista bezbłędnie posługiwał się growlem. Mocnym, czystym, „wwiercającym się w mózg”. Brzmienie ciężkie. Cięższe już nie mogło być.
Na Desert Stage mogliśmy posłuchać polskiej kapeli Spaceslug. Panowie zaprezentowali dość ciekawą dawkę rocka z elementami psychodelicznymi. Śpiewali wszyscy – dwóch gitarzystów i perkusista. Niestety…dosyć słabo…
Ciekawą propozycją był koncert francuskiej kapeli Hangman’s Chair, na najmniejszej Sabbath Stage. Muzycy dość zręcznie posługiwali się dźwiękami z pogranicza metalu, stoner/doom i gothic.
Jednak wszyscy chyba czekali na dwie kultowe już grupy: Saxon i Judast Priest na głównej scenie festiwalu. Pierwszy z nich zrobił na mnie szczególne wrażenie. Było to widowisko ze wszech miar profesjonalne. Muzycy, niemłodzi już przecież, pokazali ogrom energii i zaangażowania. Bawili się przy tym doskonale na scenie. Grali zupełnie „na luzie”, bo przecież nic już nie muszą…Usłyszeliśmy wielkie przeboje grupy, w tym m. in. „Broken Heroes”, który artyści dedykowali walczącej Ukrainie. Przy blasku żółto-niebieskich świateł wyczuwało się wzruszenie. Fani z zachwytem wsłuchiwali się w każdy dźwięk, płynący ze sceny. W pewnym momencie wokalista Peter Byford, zachęcony wszechobecnym aplauzem publiczności, sięgnął po swój czerwony telefon i nagrywał to, co działo się pod sceną. Co ciekawe i zaskakujące…przekrój wiekowy był ogromny…od młodzieży, do osób w słusznym wieku, pamiętających początki działalności zespołu. Podkreślić muszę, że takich tłumów wcześniej na Mystic Festival 2022 nie widziałam. Na marginesie wspomnę, że ten tłum, zmierzając do wyjścia z terenu Stoczni, omijali w większości Park Stage, gdzie właśnie swój występ rozpoczynała Mgła…Każda kapela ma swoją publikę…
Mgła…cóż…panowie jak zwykle zamaskowani, w oparach mgły… zaśpiewali, a raczej zaryczeli na miarę swoich możliwości… Jako swoisty przerywnik potraktowałam The Stubs, polską grupę trzech muzyków, których kompozycje były kwintesencją prawdziwego, starego rock and rolla a żywiołowość wokalisty powalała.
W drodze na Main Stage, zahaczyłam jeszcze o Shaine Stage, żeby przez chwilę posłuchać innej polskiej „propozycji” – Azarath. Mocny, mroczny metal, śpiewany growlem.
Za to na koniec na dużej scenie zobaczyliśmy kolejne widowisko, przedstawione z jeszcze większym rozmachem. Judast Priest. To, co działo się na scenie, najlepiej opisują zdjęcia. Muzycznie zaś to klasa, na jaką przystało weteranom. I znów, jak w przypadku Saxon, cały wachlarz starych i nowych przebojów. Najmocniejszym punktem zespołu były gitary. Spektakularne solówki z pomysłowymi riffami wysuwały się na plan pierwszy. Ze sceny biła ogromna moc i siła. Nie przepadam za vocalem Roba Halforda, ale pokazał swoją niezwykle dużą skalę głosu. Zespół świętował 50-lecie powstania i zrobił to z wielkim hukiem!