Trzeci i ostatni dzień Mystic Festival był najbardziej różnorodny muzycznie. Dlatego dla mnie najciekawszy.
Było niestety dosyć chłodno, a i zmęczenie dawało się we znaki, więc skupiłam się na wybranych koncertach, tym bardziej, że niektóre z nich przykuły moją uwagę szczególnie. I jak to zwykle bywa, były to duże niespodzianki. Niektórych z nich nie spodziewałam się tutaj usłyszeć.
Tym razem rozpoczęłam od małej Dessert Stage, gdzie wystąpił polski zespół Red Scalp. Wcześniej zastanawiałam się, co może oznaczać taka nazwa na takim festiwalu…Cóż…chłopaki nie wyglądają na Indian…
Zagrali solidnie hard-rockowe kawałki, chwilami przypominające Black Sabbath. Do tego porcje psychodelicznego sosu. Wszystko to okraszone dodatkiem w postaci saksofonu. Muzyka niezła, ale vocal beznadziejny, nie pasujący kompletnie do całości. Szkoda, bo potencjał jest.
Potem przyszła kolej na dużą scenę. A tam pojawił się Igorrr!...a wraz z nim otworzyły się bramy piekieł! Wybuchowa mieszanka, zaprezentowana przez francuskich muzyków pod wodzą Gautiera Serre, wywoływała we mnie sprzeczne uczucia. Od zachwytów do pukania się w czoło… (oczywiście tylko w mojej wyobraźni). Ale nie dało się obok tego przejść obojętnie. Czego tam nie było…Sopranistka Laure Le Prunenec, której wysokie tony głosu przyprawiały o dreszcze. Na przemian z nią sam Igorrr (pseudonim Serre) i inny wokalista, Laurent Lunoir, śpiewający również growlem. Metal mieszał się z barokiem. Do tego potężnie brzmiące gitary i nieprawdopodobna szybkość bębniarza. Żeby tego jeszcze było mało, dochodziły zgrzytające syntezatory. Wydawać by się mogło, że to za wiele…ale NIE!...Trzeba było nieco ochłonąć, żeby ruszyć dalej…
Przyszła kolej na Szwedów z formacji Witchcraft na Park Stage. Żywcem wyjęci z lat 70-tych ubiegłego wieku. Zauważałam oczywiście podobieństwa do najlepszych, ale byli bardzo autentyczni. Widać, że idą własną drogą. Jeżeli miałabym się czegoś czepiać, to vocalu…Jak dla mnie zbyt śpiewny i za delikatny.
Niestety nie słuchałam tego zbyt długo, ponieważ byłam ciekawa innego występu, odbywającego się prawie w tym samym czasie na Desert Stage. I tam przyszedł szok ! Niecodzienna grupa z Norwegii pod nazwą Arabrot. Brzmi trochę jak …abrakadabra…i tak się mniej więcej zaczęło… Od zaklęć wokalisty, który kontynuował taki przekaz do końca, grając do tego siarczyście na gitarze. Towarzyszyła mu wokalistka, grająca niebywale na syntezatorach. I perkusja, która jednak była tutaj troszkę tłem. Muzyka niepowtarzalna, chwilami ostra, chwilami nostalgiczna. Całość, wraz z niebanalnym strojami, tworzyła swoisty spektakl, którego nie zapomnę.
Zaraz obok, na jeszcze mniejszej Black Stage, pojawił się Hexvessel z Finlandii, który po prostu wbił mnie w fotel. Tak. To był folk z elementami hard-rocka, miejscami bardzo mrocznego. Przepiękne kompozycje zagrane przez członków zespołu złożonego z kilku gitar, perkusji, klawiszy i…skrzypiec. Do tego równie piękny, melodyjny vocal. Bajka! Pewnie nie każdemu taka muzyka pasowała do metalowego festiwalu. Ale sala, choć nieduża, pękała w szwach… wypełniali ją w przeważającej części Skandynawowie. A ja pragnęłam, aby to się nigdy nie skończyło.
Ale trzeba było iść dalej. Niestety. Niestety, bo następny miał być Vader… Szłam pod dużą scenę niechętnie, bo nie przepadam za tą kapelą. Dawno temu widziałam ich występ i …nie byłam zachwycona, ale tym razem mnie zaskoczyli pozytywnie. Po tylu latach grania zrobili postępy… więcej nie piszę…chyba już wszystko zostało napisane wcześniej.
Organizatorzy postarali się, żeby na święcie muzyki metalowej publiczność mogła usłyszeć przedstawicieli jak największej ilości krajów. I tak przyszła kolej na Islandię. Reprezentowała ją grupa Solstafir. Solidny hard-rock z metalowymi elementami. Ale nie wyróżniał się niczym szczególnym.
Z Islandii przybył też inny zespół pod nazwą The Vintage Caravan. Spodziewałam się po nich wiele, zachęcająco bowiem brzmiały dla mnie ich kawałki. W zderzeniu z rzeczywistością, na żywo, nie było to nic spektakularnego, choć nie można się przyczepić ani do kompozycji, ani do wykonania. Teoretycznie było wszystko to, co lubię, więc hard-rock, rock, elementy psychodeliczne, bluesowe…a jedna.
Na moment zajrzałam jeszcze ponownie na Black Stage, żeby posłuchać choć kilku dźwięków norweskiej wokalistki Lindy-Fay Hella. To taki nordycki folk w tajemniczej oprawie z równie tajemniczym głosem, trochę jak z baśni.
I na koniec zostawiłam sobie gwiazdę na Main Stage. Duńska legenda heavy-metalu Mercyful Fate. Rozmach w każdym calu. Wiadomo – rozmach gitarowy Hanka Shermanna, wiadomo- falset Kinga Diamonda. Jak dla mnie przerost formy nad treścią. Publiczność też jakby trochę mniejsza, niż choćby na Saxon czy Judast Priest. A może było już po prostu za zimno.
Tak wielu wykonawców w jednym miejscu to wielkie zadanie dla organizatorów. I zadanie to wykonali w 100 %. Jednak moim zdaniem Stocznia Gdańska to za mały obszar na taką liczbę publiczności. Wszędzie doskwierał mi tłok. Brakowało przestrzeni.
P.S. Zaplecze gastronomiczne ekstra!