Nasza fotorelacja: Reckless Love w Berlinie!

Nasza fotorelacja: Reckless Love w Berlinie!

Zapraszamy do naszej galerii zdjęć z koncertu grupy Reckless Love, który 12 września odbył się w berlińskim Privatclubie!

* * *

Siądźcie wszyscy wygodnie, opowiem wam historię najbardziej uśmiechniętego zespołu metalowego w historii.

Koncert Reckless Love w Privatclubie w Berlinie można sprowadzić do jednego słowa – PETARDA – i odpuścić sobie resztę opisu. Ale czemu by nie podzielić się pozostałymi przemyśleniami?

Zacznijmy może od negatywów, żeby mieć je szybko z głowy. Organizacja koncertu to była jakaś pomyłka. Klub był tak żałośnie mały, że aż sama zachodzę w głowę, iż w takim mieście jak Berlin zachowały się takie relikty. Na koncercie zmieściło się może z 60 osób. W kontekście tego, aż trudno uwierzyć, że trasa Turborider Tour 2022 nie przecina Polski, bo taką publikę by się spokojnie zebrało, a może i z trzy razy większą. Koncert w poniedziałek, promocja żadna, a organizatorzy nawet nie raczyli powiesić plakatów w okolicy – a ten jeden, co wisiał na drzwiach, to był sprzed dwóch lat, z nieaktualną datą i nazwą trasy. Tutaj apel do właścicieli klubów w Polsce – nie bądźcie jak Privatclub.

Krótko mówiąc, to, co było z tym koncertem nie tak, w żadnej mierze nie miało związku z zespołem. Powiem więcej – po zespole w ogóle nie było widać, że grają dla garstki osób w klubie, w którym nie słyszano o klimatyzacji (czy choćby wiatraku). Nie, oni grali, jakby to był co najmniej wypełniony po brzegi Tempodrom. Jedyna różnica, to okrojona setlista – faktycznie nieco uboższa od tego, co prezentowali przed angielską publicznością. Zabrakło „Bark At The Moon” (co pewien jegomość z publiki regularnie przypominał w czasie gigu) oraz, co zabolało mnie osobiście bardziej, „Loaded”, bo bardzo lubię ten kawałek, a jako samotny elektron w dyskografii Recklessów może zapaść gdzieś w odmęty zapomnienia. Trudno ich winić za takie decyzje – to był ich trzeci koncert z rzędu, w trzecim kraju z rzędu, a następnego dnia grali w Hamburgu. Dlatego nie umiem się na nich złościć. Zresztą – na nich się nie da złościć, bo, słowo daję, oni na scenie byli praktycznie cały czas uśmiechnięci. Wszyscy.

Setlistę zdominowały kawałki z promowanego albumu – 7 na 15 numerów pochodziło z „Turboridera”. Bardzo się cieszę, że udało mi się zobaczyć ich właśnie w czasie, gdy promowali tę płytę – bo słowo daję, lepszego otwieracza koncertu, niż tytułowy „Turborider” naprawdę ciężko będzie wyrzeźbić. W ogóle wszystkie numery z płyty brzmiały pierwszorzędnie – miło też, że „Like A Cobra” grają ze wstępem, „Prelude (Flight Of The Cobra)”, dzięki czemu gitarzysta Pepe może też pobyć przez chwilę w centrum uwagi. A nie jest to proste, bo Olli Herman to potęga sceniczna. Można by go spokojnie przetransportować na dowolny stadion na świecie i też byłby na miejscu. Owszem, może wokalnie odstaje nieco od czołówki glam metalowej fali, a dość mordercze tempo trasy odcisnęło piętno na jego głosie – niemniej jednak widać, że rola frontmana jest dla niego stworzona, rozpiera go energia i ma fantastyczny kontakt z publicznością. Zachęca do zaangażowania, wspólnego śpiewania, opowiada historie o wykonywanych piosenkach. Powiedział również, że nie mają zupełnie problemu ze ścieżkami syntezatorów, które stosują jako podkład na tej trasie (każdy, kto słyszał ich ostatni album wie, że bez tego się nie obejdzie), a, jak sam uznał, nie chcieli zatrudniać kolejnego „asshola” do tego zespołu, żeby grał na klawiszach, bo czterech wystarczy.

Wystarczy Olli, wystarczy.

Materiał z „Turboridera” wypada naprawdę świetnie na żywo i bardzo dobrze, że stanowi lwią część setlisty. Myślę, że byliby w stanie przekonać do niego nawet nieprzekonanych (choć to moje subiektywne podejście, ja uwielbiam ten album). Setlistę uzupełniły klasyki, jak „Back To Paradise” i kilka dawno niesłyszanych utworów, jak chociażby „Badass” i „Edge Of Our Dreams”. Na bis poszły „Animal Attraction”, „Night On Fire” i bardzo adekwatny do temperatury w klubie „Hot”. Energia rozpierała zespół przez cały set, a z braku klasycznej fosy i logistyki sceny, Olli trzepiąc imponującą fryzurą smyrał mnie po nosie.

Trudno mi obiektywnie podejść do tego występu, bo naprawdę uważam, że chłopaki z Reckless Love robią kawał dobrej, glam metalowej roboty, ich muzyka mi siadła jak mało co ostatnimi czasy. Glam to bardzo moje klimaty, nie tylko muzyczne, ale i wizerunkowe, i za tę spójność przy „Turboriderze” też chłopaków bardzo doceniam. Jeśli macie okazję jeszcze gdzieś ich złapać przy tej trasie – gorąco polecam. Jak nie teraz, to może przy okazji którejś z kolejnych tras – jednak koniecznie wybierzcie się choć raz na koncert Reckless Love i dajcie się porwać ich przebojowości, entuzjazmowi i energii!

korekta: Mateusz M. Godoń

Komentarze: