Nasza fotorelacja: Scream for me, Kraków! Pierwsza noc z Iron Maiden w Tauron Arenie

Nasza fotorelacja: Scream for me, Kraków! Pierwsza noc z Iron Maiden w Tauron Arenie

Podróżnicy w czasie, czyli relacja z krakowskiego koncertu Iron Maiden!

Wyczekiwanie pierwszego koncertu na trasie Iron Maiden to dla mnie zawsze duże przeżycie. Mam w zwyczaju sprawdzać setlistę występu i to od niej głównie uzależniam to, czy na danym koncercie się zjawię. Gdy zespół Steve’a Harrisa grał poprzednim razem w Krakowie (również dwa koncerty w TAURON Arenie), przygotował bardzo dobrze skrojony zestaw numerów, od „Aces High” po rarytasy w postaci „For The Greater Good of God”. Trasa promująca album „Senjutsu” już mnie tak bardzo nie porwała. Natomiast ogłoszenie, że Maideni wyruszą pod szyldem „The Future Past” pozwoliło działać wyobraźni, gdyż to właśnie na albumie „Somewhere in Time” jest kilka moich ulubionych ich utworów… Po kolei jednak.

W arenie zjawiłem się, gdy na scenę wstępowali panowie z The Raven Age. Zagrali poprawnie, chociaż ich wersja alternatywnego groove metalu mnie nie porywa. Niemniej na gitarze występuje tam syn Steve’a Harrisa, więc obecność takiego, a nie innego otwieracza jest zrozumiała. Niespełna godzinny set upłynął szybko, zwłaszcza że dookoła kotłowali się już ludzie w koszulkach z Eddiem, niezastąpionym symbolem Iron Maiden. Ta identyfikacja z kapelą, którą w dniu koncertu można dostrzec zarówno pod areną, jak i na mieście, to jeden z aspektów, które tak bardzo wyróżniają wydarzenia sygnowane przez pionierów New Wave of British Heavy Metal. Mało który zespół ma tak wierną drużynę fanów. Przyznaję, udzieliła mi się atmosfera, co dodatkowo potęgował fakt, że poprzednim razem koncert Maiden widziałem w 2018 roku. Później przyszła zaraza i wojna, by na końcu zespół wylądował na stadionie w Warszawie. Cóż, moim skromnym zdaniem ten zespół lepiej wypada w halach koncertowych.

Publika zgromadzona w TAURON Arenie podniosła larum już z pierwszymi dźwiękami puszczonego z taśmy „Doctor, Doctor” UFO, by potem – na tematycznym intro w postaci motywy z „Łowcy Androidów” – wpaść w stan zbliżony do ekstazy. Po chwili na scenie była już cała szóstka muzyków i rozległy się pierwsze dźwięki „Caught Somewhere in Time”. Dobrze, że wiedziałem, że rozpoczną tą kompozycją, bo inaczej chyba umarłbym z zachwytu. Futurystycznego klimatu dopełniło oświetlenie oraz sceniczny wizerunek frontmana Bruce Dickinsona, który przypominał strój ze wspomnianego już filmu Ridleya Scotta. Zespół postanowił przywalić z grubej rury, bo jako drugie poleciało „Stranger in a Strange World”, również z albumu z 1986 roku. Bruce napomniał nawet, że gdy nagrywali „Somewhere in Time”, to nawet nie przyszło im na myśl, że w przyszłości będą „podróżować w czasie”.

Warto jednak dodać, że obecna trasa Iron Maiden to również kontynuacja wątków z „Senjutsu”. Album spotkał się z mieszanym odbiorem fanów (osobiście go lubię i leci właśnie w tle, gdy piszę te słowa), a podczas koncertu wybrzmiało z niego aż pięć kompozycji, które również tematycznie nawiązywały do motywu trasy: „Days of Future Past”, „The Time Machine”, „The Writing on the Wall”, a także „Death of the Celts”, podczas którego wokalista powiedział, że historia zna już przypadki, gdy „jedna nacja próbuje zgładzić inną”, oraz – na bis – epickie „Hell on Earth”, któremu towarzyszyła pirotechnika. Trzeba jednak przyznać, że tym razem zespół postawił bardziej na muzykę niż show.  Co prawda na scenie kilkukrotnie zjawiał się Eddie (raz jako podróżnik w czasie, raz jako samuraj), a nawet uczestniczył w efektownej strzelaninie z Bruce’em, ale ogólnie było – jak na Iron Maiden – wręcz ascetycznie. Najwyraźniej spitfire znany z „Aces High” zawisł już w hangarze. Nie, żeby mi to przeszkadzało, muzycznie było rewelacyjnie, a wokalna forma Bruce’a wręcz fenomenalna. Przyczepić można byłoby się natomiast do Nicko McBraina, gdyż perkusista ewidentnie wyciął kilka przejść i zagrał dość bezpiecznie. Całościowo jednak – jak na panów po 70 – zespół obronił się bardzo dobrze.

Oczywiście nie zabrakło hitów. Usłyszeliśmy (i odśpiewaliśmy) kultowe „Fear of the Dark”, „The Trooper” i „Iron Maiden”. Delikatnym rozczarowaniem było trochę pokraczne wykonanie „The Prisoner” z płyty „The Number of the Beast”, według mnie bardziej sprawdziłoby się np. „Run to the Hills”, zwłaszcza że zespół postanowił odłożyć na półkę również utwór tytułowy ze wspomnianej płyty oraz „Hallowed Be Thy Name”. Szanuję za odważną decyzję, bo dzięki temu do setlisty zmieściło się porywające „Can I Play with Madness”. Nie sposób nie wspomnieć też o największym skarbie tejże trasy koncertowej, czyli granym po raz pierwszy na żywo „Alexander the Great”. Oprawa wizualna podczas tego wykonania dopełnia całości i pokazuje, że zespół również zdawał sobie sprawę z doniosłości chwili. „Alexander” zdecydowanie był jednym z najlepszych momentów wieczoru.

Koncept podróży w czasie zadziałał perfekcyjnie. Podczas koncertu zespołowi udało się zarówno przywołać emocje, jak i sprawić, że widz powracał myślami do ulubionych momentów związanych z muzyką Iron Maiden. I chociaż koncert przeszedł już do przeszłości, to warto było tego doświadczyć osobiście!

Setlista:

Doctor Doctor (UFO song)
Blade Runner (end titles)
Caught Somewhere in Time
Stranger in a Strange Land
The Writing on the Wall
Days of Future Past
The Time Machine
The Prisoner
Death of the Celts
Can I Play With Madness
Heaven Can Wait
Alexander the Great
Fear of the Dark
Iron Maiden

Encore:
Hell on Earth
The Trooper
Wasted Years
Always Look on the Bright Side of Life
(Monty Python song)

Komentarze: