W piłkarskim światku mówi się często o kłopocie bogactwa, jaki mają selekcjonerzy największych reprezentacji – choćby Argentyny, Francji czy Hiszpanii. Klasowych zawodników w tych krajach nie brakuje – tylko których wybrać?
Dożyliśmy czasów, że z podobnymi dylematami mierzą się polscy (wreszcie nie tylko zachodnioeuropejscy!) wielbiciele muzyki na żywo – szczególnie w czerwcu i lipcu. Festiwal goni festiwal, a światowe zespoły, zarówno z tej górnej, jak i z tych nieco niższych półek, występują w naszym kraju w zasadzie dzień po dniu. Cóż jednak począć, gdy terminy się pokryją i trzeba wybierać między dwoma potencjalnie równie znakomitymi występami, odbywającymi się w tym samym czasie?
Zapewne właśnie takie wątpliwości targały wieloma fanami szeroko pojętych gitarowych brzmień, gdy przyszło im wybierać między grającymi wczoraj w Krakowie gigantami metalu z Iron Maiden, a nieco może mniej rozsławionymi w świecie szalonymi rockandrollowcami z Airbourne, którzy zaprezentowali się na deskach poznańskiego klubu Tama. Dylemat zaiste ciężki! Nawet jednak, jeśli za ostatecznym wyborem tych drugich stały w dużej mierze kwestie ekonomiczno-logistyczne (wyprawa do Krakowa, który w ostatnim czasie zawłaszczył sobie większość wartych uwagi odbywających się w Polsce interesujących koncertów, stanowi wciąż spory problem dla mieszkańców północno-zachodnich rejonów kraju – szczególnie w środku tygodnia), to i tak można było mieć pewność, że to będzie znakomity wieczór.
I zaiste, tak właśnie było.
Na dobry początek publika licznie zgromadzona tego wieczoru w Tamie (było naprawdę ciasno!) została uraczona krótkim setem istniejącej od 2018 roku łódzkiej formacji Bruklin. Zespół w swoich utworach łączy gitarowe brzmienie z brudną, miejską poetyką tekstów autorstwa Bartłomieja Makrockiego – wokalisty i frontmana grupy. Póki co ma na swoim koncie jedną EP-kę o przekornym tytule „#nieznam” i kilka singli, z których ostatni, „Wspomnienie”, ukazał się dosłownie kilkanaście dni temu. Najwyższy czas na debiutancki longplay – tym bardziej, że na żywo wypadają naprawdę obiecująco! Widziałem ich na własne oczy już dwukrotnie (rok temu przed Nocnym Kochankiem w Bydgoszczy i teraz przed Airbourne w Poznaniu) i muszę przyznać, że za każdym razem były to bardzo solidne występy.
Po krótkiej przerwie technicznej, podczas której w i tak gęsto już zatłoczonej Tamie zrobiło się naprawdę ciasno, scenę w swe panowanie objął kwartet szalonych Australijczyków z Airbourne. Na scenie zero ozdobników poza szeroką płachtą z wielgachnym logotypem zespołu – tylko po co miałyby one tam być, skoro głównym daniem był przebojowy hard rock w najlepszym wydaniu?
Młodsi ziomkowie AC/DC (nie tylko pochodzący tak jak oni z Kraju Kangurów, ale także charakteryzujący się podobnym brzmieniem i sceniczną energią), otworzyli set piosenką o bardzo adekwatnym tytule „Ready To Rock” – od samiutkiego początku porywając fanów do wspólnego śpiewania, machania pięściami, kąpieli w piwie (w przenośni i dosłownie!), a w końcu także i do pogowania w powiększającym się niczym wir kole pod samą sceną. Wszystkie składniki potrzebne do stworzenia wspaniałej rockandrollowej atmosfery znalazły się w tym wielkim kotle, w jaki tego wieczoru zmieniła się Tama – nic więc dziwnego, że wkrótce powstał z nich magiczny napój składający się z porywających dźwięków, radosnych okrzyków i zabawnych momentów.
Jak przystało na zespół świętujący właśnie swe 20-lecie, niezmordowany Joel O’Keefe i spółka zaprezentowali fanom przekrojowy set zawierający utwory z dwóch dekad ich działalności. Nie mogło zatem zabraknąć takich utworów, jak „Girls In Black” z tradycyjną przechadzką lidera zespołu wśród publiki (na plecach ochroniarza!), wypełniona podskokami „Bottom Of The Well”, pędzący niczym szalony pociąg „Breaking Outta Hell” czy zamykający główną część zestawu przebojowy hymn „Stand Up For Rock 'N' Roll” – a wszystko to podane w oparach rozlewanego raz po raz nad głowami publiczności lagera. Dzieła dopełniły zagrane na bis „Live It Up” i utwór tytułowy z ich debiutanckiego albumu „Runnin' Wild”, kończąc niesamowicie energetyczny, ale zdecydowanie zbyt krótki set – jeśli o coś można mieć do muzyków Airbourne’a pretensje, to chyba tylko o kończenie występu na zaledwie 13 kawałkach mieszczących się w około 80 minutach. Być może wynika to wszakże z tego, ile energii wkładają w każdy z zagranych utworów – w końcu żaden silnik nie jest w stanie w nieskończoność chodzić na turbodoładowaniu, nieprawdaż?
Bez efektów specjalnych, pirotechniki i przebieranek, za to z niesamowitą energią i pasją – niewiele jest zespołów, które nadal grają starego, dobrego rock and rolla na takim poziomie, jak Airbourne. Ochrypły głos, parę znajomo brzmiących riffów i dudniąca w tle perkusja – czasami naprawdę mało potrzeba, by porwać tłum do wspólnej zabawy i wypełnić serca swych fanów radością! Nie mieliście okazji sprawdzić, bo byliście na Iron Maiden? Nie przejmujcie się – przed Wami w najbliższym jeszcze dwie okazje, by złapać Airbourne, bo dziś grają w Warszawie (ale też znów jest Żelazna Dziewica w Grodzie Kraka!), a za miesiąc wrócą nad Wisłę, by tym razem zahaczyć, a jakże, o Kraków. Nie zastanawiajcie się dwa razy i łapcie bilety, póki są!