Nasza fotorelacja: Kissin' Dynamite i tAKiDA w Dreźnie [PL/EN]

Nasza fotorelacja: Kissin' Dynamite i tAKiDA w Dreźnie [PL/EN]

W miniony weekend nasza redakcyjna ekipa wybrała się do malowniczej stolicy Saksonii – Drezna, gdzie wystąpić miały dwa znakomite rockowe zespoły: niemiecki Kissin' Dynamite i szwedzka tAKiDA. Zapraszamy do zapoznania się z naszym fotoreportażem z tego wydarzenia!

Last weekend, our editorial team went to the picturesque capital of Saxony – Dresden, where two excellent rock bands were to perform: the German Kissin' Dynamite and the Swedish tAKiDA. Enjoy our photo report from this event!  [CAUTION: scroll down for the English version]

* * *

WERSJA POLSKA

Jeśli na początku tego tysiąclecia (jak to brzmi!) narzekaliście na te wszystkie P.O.D. i Nickelback i marzyliście o magicznym powrocie do końcówki lat 80-tych, by móc oglądać te niesamowite glam metalowe kapele – w końcu nadszedł Wasz czas! Nie nazwałabym tego jeszcze revivalem z prawdziwego zdarzenia, ale nareszcie mamy do wyboru co najmniej kilka zespołów, dla których stadionowy rock jest wiecznie żywy i na które koniecznie trzeba się wybrać.

W dzisiejszym odcinku: Kissin' Dynamite.

Z koncertu w Dreźnie jest tyle do rozpakowania, że nie wiem nawet, od czego zacząć. Może zacznę od najważniejszego – są rewelacyjni. Oddają hołd tuzom gatunku, od Bon Jovi po Guns N’ Roses, a jednocześnie wnoszą do występów swój świeży styl i podejście. Są skoordynowani, ale nie wyreżyserowani. Są zajmujący, ale nie nachalni. Mają pazur, ale i poczucie humoru. Słowo daję, nie wiem, czego chcieć więcej od zespołu. Może podrasowania jakichś drobiazgów, ale o tym za moment.

W Dreźnie mieliśmy na scenie 4/5 składu – niestety basista Steffen się pochorował i leżał w łóżeczku (nie martwcie się, razem z wokalistą Hannesem zadzwoniliśmy do niego z całą publiką na FaceTimie i na pewno się ucieszył). Natomiast niejakim zaskoczeniem było to, że w zastępstwie za niego grał… nikt. Ścieżki basu puszczane były „z taśmy”. Jak się nad tym głębiej zastanowić, ma to jakiś sens – nie wiem, kogo mogliby znaleźć w Niemczech na ostatnią chwilę, kto byłby ogarnięty w muzycznym temacie i znał ich utwory. To jednak nie Szwecja, gdzie każdy zespół ma wśród znajomych pięć innych zespołów, nagrywają i występują razem, produkują sobie nawzajem płyty i w mgnieniu oka mogą zastąpić któregoś z kolegów z drugiego zespołu. Żeby oddać sprawiedliwość KD – na scenie brak Steffena był całkowicie niewidoczny – do tego stopnia, że jakby był, to zastanawiam się, gdzie by go zmieścili.

No właśnie, scena. Nie była potężna (bo skoro Prosiaczek jest mały, to jego scena też nie może być duża!), ale jedna z ciekawszych, jakie w ogóle widziałam. Duża liczba schodów, zsynchronizowane podświetlenie, samemu chciałoby się tam wskoczyć i przebiec. Była bardzo przemyślana, pozwalała każdemu z członków zespołu na interakcje z publicznością i nawet perkusista był dobrze dostrzegalny z każdego punktu widowni, a to spora rzadkość! Szanuję ich za takie podejście do sprawy – scena to ważna część show, a przez wiele zespołów traktowana jest po macoszemu.

A na tej scenie – zespół. Nie tylko lider, ale cały zespół. Po nich zwyczajnie widać, że nawet po 15 latach i niezależnie od tego, gdzie i dla kogo grają, oni to po prostu lubią. Są na tyle zżyci ze sobą, żeby czuć się swobodnie, ale wciąż na tyle młodzi, że rozpiera ich energia. Wspomniana scena daje im dużo możliwości różnych przejść i każdy ma szansę być w centrum uwagi. Oni mają to nawet rozpisane na setliście, kto w którym kawałku gdzie przechodzi i ja ich za to bardzo szanuję. Wiecie, ja lubię widzieć, że zespół się stara. Że ma jakiś wizerunek, że jest jakaś koordynacja przed wyjściem na scenę, że zainwestuje w tę scenę – a jednocześnie oczekuję spontaniczności, energii i rock’n’rolla. Ogólnie rzecz biorąc, jestem bardzo wymagającym klientem. A Kissin' Dynamite mają u mnie 10/10.

To o czym by tu jeszcze? A. Muzyka. Koncert dobitnie uświadomił mi kilka faktów o zespole:

  1. Ostatnia płyta jest serio zajebista.
  2. Umieją pisać i grać bangery.
  3. Nie do końca wiedzą, które to są te bangery, a jak już wiedzą, to nie bardzo umieją je umieścić w odpowiednim miejscu setlisty.

Już tłumaczę, o co chodzi. Poza świetnym wizerunkiem i super wykonaniami na żywo, KD mają potencjał, by być maszynką do krojenia stadionowych przebojów. Powiem więcej, niezależnie od sukcesu komercyjnego (który jest bardziej wypadkową czasów, w których żyjemy, a nie miarą jakości), mają tych hiciorów całkiem sporo i są w stanie porwać nimi publiczność. „I’ve Got The Fire”, „Love Me Hate Me”, „Living In The Fastlane” czy „DNA” w latach 80-tych nuciliby absolutnie wszyscy, na koncercie rozpalają publikę do czerwoności i w ogóle dlaczego jakiś spec od Netflixa jeszcze się do nich nie zgłosił, by wykorzystać ich muzykę do kolejnego serialu dla nastolatków, osadzonego w latach 80-tych. Natomiast przy takim wyborze (plus mnóstwo potencjalnych hitów na ostatnim albumie), skąd pomysł, by zaczynać koncert od „No One Dies A Virgin”, a zamykać go „Flying Colours”? W ogóle, kto robi bisy złożone z jednej piosenki? Okej, niech będzie, że to wina tego biednego, smarkającego Steffena, bo najczęściej bisy rozpoczyna „Coming Home”, którego w Dreźnie zabrakło, ale nawet, gdy go nie brakuje – dlaczego TO nie jest ostatni kawałek, ja się pytam? Albo „Not The End Of The Road”? Żeby nie było – ja do żadnego z wymienionych wcześniej utworów nic nie mam – one są naprawdę dobre, ale inaczej umieściłabym je w setliście. W środku też dziwne rzeczy się podziały – trzy absolutne wymiatacze zostały zagrane po sobie („Yoko Ono”, „I Will Be King” i „DNA”) i to wcale nie na początek czy na koniec, tylko gdzieś jakoś pośrodku. Czepialstwo? Gigantyczne. Ale po zobaczeniu ich na żywo mam do nich podejście jak nauczycielka, która ma w klasie jednego wyjątkowo uzdolnionego dzieciaka, więc wymaga od niego więcej, niż od innych, bo chce, by w przyszłości został profesorem doktorem wielokrotnie habilitowanym i stworzył jakąś nową, rewolucyjną kategorię ekonomiczną, która zmieni świat na lepsze.

I jeszcze słowo o wokaliście – Hannes jest uosobieniem wszystkiego, co najlepsze w liderze zespołu glam metalowego. Ma charyzmę sceniczną, ma mnóstwo energii, bawi się razem z publicznością, do tego ma naprawdę mocny wokal (a to też nie jest takie znowu oczywiste) i jak coś robi, to robi na sto procent. Bo wiecie, grając w takim nurcie, nie można niczego półdupić, trzeba machać tą gigantyczną flagą z logo zespołu i chwycić berło i zasiąść na tronie, wykonując „I Will Be King”. I trzeba to robić z pełną nonszalancją i niezachwianą pewnością siebie. Dokładnie tak, jak Hannes.

Podsumowując, Kissin' Dynamite weszli na scenę, pozamiatali do ostatniego okrucha i zeszli. A po nich weszła biedna tAKiDA. Czemuż biedna? Po pierwsze, powinien być ustawowy zakaz wchodzenia na scenę PO Kissin' Dynamite. Chyba że jesteś Scorpionsami albo Europe, aczkolwiek dla mnie osobiście i to nie byłoby dostateczne usprawiedliwienie. Po drugie, bo na scenie było… biednie. Zestawiając ze sobą dwa tak skrajnie odmienne wizerunkowo zespoły trzeba się liczyć z tym, że dla części publiczności jeden z nich to będzie „za dużo”, a dla pozostałych ten drugi będzie „za mało”. Ja należę do tych pozostałych i jakkolwiek muzycznie chętnie posłucham i jednych, i drugich (szwedzkie zespoły mają to do siebie, że nieważne, jaką muzykę grają w spectrum popowo-rockowym, zapewne wszystkie będę lubiła), ale obejrzeć wolę stanowczo tylko jednych. Przepraszam Cię, tAKiDO, ale wolę Cię słuchać, niż oglądać. Scena na koncercie była smutna, pusta i ciemna. Większość zespołu pochowała się gdzieś na tyłach i w mroku i nawet nie umiem powiedzieć, ile osób faktycznie jest w zespole. Wyglądali jak wyglądali – shoegaze rządzi się swoimi prawami i mało kto jest w stanie uwielbiać i jego, i glam, bo to jednak dwa skrajnie odmienne podejścia do wizerunku. Jak już mówiłam, ja lubię widzieć, że się zespół stara, a wokalista tAKiDY przyodział się jakby zapomniał, że dzisiaj występuje i ściągnęli go prosto z grilla na działce. Śpiewał super, ale po scenie poruszał się smętnie posuwistym krokiem. Ale oczywiście zespół to nie tylko oprawa, ale przede wszystkim muzyka i tutaj nie mam nic do zarzucenia – wszystko brzmiało czysto, ładnie, melodyjnie. Aczkolwiek jakbym miała polecić obejrzenie na żywo szwedzkiego zespołu z podobnego nurtu, pewnie zaproponowałabym raczej Laakso albo Deportees – gdybym miała pewność, że którykolwiek wciąż jeszcze funkcjonuje.

Podsumowując całość – dla każdego znalazło się coś miłego i zawsze warto poszerzać swoje horyzonty muzyczne. Dlatego idźcie wszyscy na Kissin' Dynamite – satysfakcja gwarantowana!

* * *

ENGLISH VERSION

Remember the early 2000s and your disregard for bands such as P.O.D. or Nickelback and your burning desire to be transported back to the 80s to watch the real heroes of glam metal? Well, your time has finally come. I wouldn’t say we’re talking about a full-on revival but finally we have several bands who successfully prove that stadium rock is alive and kicking.

Case in point: Kissin' Dynamite.

There is so much to unpack from their show in Dresden, I don’t even know where to begin. So I’ll start from the summary: they’re fantastic. Paying tribute to legends of the genre, spawning from Bon Jovi to Guns N' Roses, these guys add their own flavour and sass to live performances. They’re coordinated but not choreographed, focused yet engaging, truly rocking but with a sense of humour. They really are a full package and it’s hard to find a flaw in the band. Maybe few pointers, but I will get to that.

Unfortunately, I didn’t get to experience the full band in Dresden – their bass player Steffen came down with an infection and had to be left behind. No worries though – with a little help from the lead singer Hannes, the entire audience FaceTimed him mid-show, so I’m pretty sure it lifted his spirits. Interestingly, his replacement during the concert was… a pre-recorded track. Now that I think about it, it actually makes sense – it does sound challenging to find a bass player last-minute that knows the songs, feels the style and gets the band. After all, we are talking about Germany, not Sweden, where every group is part of a bigger circle of bands where they play together, hang out and produce each other’s albums, standing ready to fill in at a moment’s notice. I’ll have to give credit to KD though – lack of a band member was completely unnoticeable and, quite frankly, I don’t know where they would fit him on stage, there was just so much going on.

The stage. Even though it wasn’t massive, it was definitely one of the most interesting ones I’ve seen during a rock show. Crazy amount of stairs, coordinated lighting, to include the logo – it was like a rock’n’roll playground that I would explore without hesitation. It enriched the experience by allowing all the band members to switch places, be actively engaged with the audience, even the drummer was well seen from every point – which is a rare opportunity, therefore highly appreciated. I truly appreciate the effort KD made with the stage they perform on – not many bands put so much attention to this significant part of the show.

There is the stage and there is the band – a true unit, not a lead singer with background musicians. You could tell they really enjoy playing together, no matter the size of the venue or whether they play first or last. 15 years together made them truly comfortable with each other, yet they still possess the zest and youthful energy, which makes them irresistible to watch. The setup I mentioned allowed each band member to become the centre of attention – if you glimpse at the setlist, you even see they have it written down, who is where at which point. And I admire this kind of preparedness. You see, I like to see that the band cares. That they have an image, that there is a thought behind their performance, that it is coordinated, they invest in the stage – while simultaneously display spontaneity, energy and true rock’n’roll spirit. As you can see, I’m a demanding customer and I give Kissin' Dynamite a solid 10/10.

What else was there? Oh yes, there was music. I have collected some thoughts after the show:

  1. Their latest album is amazing.
  2. They surely know how to write and perform true bangers.
  3. They don’t always recognize these bangers and tend to put them in questionable spots on their setlist.

Let me elaborate on this a little. Other than a great image and superb live performances, KD have the potential to be a hit-spitting machine. They already have some instant classics under their belt, such as “I’ve Got The Fire”, “Love Me, Hate Me”, “Livin’ In The Fastlane” and “DNA”. These songs are the epitomy of stadium rock, true crowd pleasers and smash hits regardless of their “popularity” status (which is more a sign of times rather than quality of music – in the 80s they would be played on the radio all the time). In fact, I’m baffled that boys haven’t been contacted by some Netflix executive to use their music in yet another 80s-inspired TV show for teens. So, given the impact of these songs (and a number of songs from their latest record that hold a true hit potential), I truly do not understand opening the gig with “No One Dies A Virgin” and finishing it with “Flying Colours”. Also, why only one song in the encore? Even if we put the blame on the poor Steffen for not being there and therefore preventing guys to play their full encore set (which normally also includes “Coming Home”) – even when they finish with the two songs, why doesn’t “Coming Home” ever come last? Or “Not The End Of The Road”? They seem to be the perfect fit for closing the show and leaving the audience wanting more. Don’t get me wrong, I have absolutely nothing against any of the songs I mentioned – they are great, I would just arrange them differently in the setlist. Similarly, I would avoid stacking three absolute bangers one after another randomly in the middle (“Yoko Ono”, “I Will Be King” and “DNA”). Am I being picky? Yes, as fuck. But after seeing Kissin' Dynamite live, I treat them like a teacher that has this one genius kid in class and is more demanding towards them than the rest of the kids, because she sees the potential they have to become the PhD Nobel Prize-winning Harvard Professor, who comes up with a new, revolutionary economic category that would bring balance to the world.

And a word about the lead singer – Hannes is the epitome of a glam metal singer. Charismatic, energetic with actually great, slightly coarse, deep and perfect-for-heavy-metal singing voice, which is not always a given. He engages the audience and maintains distance to what he does. There is nothing worse than a serious metal musician. And when you perform glam/sleaze, you have to be fully behind it – you cannot half-ass it. You have to wave this huge flag with the band's logo, take the sceptre and sit on the throne during “I Will Be King”. And, most importantly, do all that with nonchalance and unwavering confidence. Just like Hannes.

So, Kissin' Dynamite came, they saw, they conquered us all and left the stage to tAKiDA. Poor tAKiDA… there should be a law prohibiting anyone from performing AFTER Kissin’ Dynamite. Unless you’re Scorpions or Europe, but personally I wouldn’t take these exceptions either. Another thing, the stage all of a sudden looked so… empty. This is the risk you take when putting together two bands with radically different approaches to image – for part of the audience, one of the bands would be “too much” and for the other part, the other band would be “too little”. I’m clearly in the second group, although musically I truly enjoy music of both groups (truth be told, there is something about Swedish artists, that no matter what they play in the pop-rock spectrum, I will definitely like it). Unfortunately, while I can listen to both, deep down I believe that tAKiDA desperately needs an image. I’m so sorry tAKiDA, I’d rather listen to you than watch you. The stage felt sad, dark and empty, even though there were a number of musicians on it. Unfortunately, I cannot tell you how many, because I didn’t see most of them, hiding somewhere in the depths of darkness and smoke. They looked… well, there’s glam and there’s shoegaze, nothing you can do about it and these two style attitudes are so radically different it makes sense they appeal to different audiences. The lead singer looked like he completely forgot about the performance and arrived last minute from a family barbeque. His voice was clear and powerful, but his stage presence – not for my taste. Music-wise, I have absolutely no complaints though – they sounded clear as a day, the songs were moving and performed well. Even still, if I were to recommend a Swedish band playing similar music, I’d rather opt for Laakso or Deportees, that is if I was 100% convinced they’re still in business.

To sum it up – it is always good to extend your musical horizons and experience new music and bands. That’s why you should all go and see Kissin' Dynamite – satisfaction guaranteed!

Korekta: Mateusz M. Godoń

Komentarze: