Scorpions to niekwestionowana legenda rocka – kto nie wierzy, nie był wczoraj w wypełnionej po brzegi Ergo Arenie w Gdańsku.
Należy oczywiście nadmienić, że to nie ich pierwszy koncert w naszym kraju, a piętnasty (!), i nie jedyny w tym roku, a drugi, bo dwa tygodnie temu można ich było zobaczyć w Łodzi. Popyt jest więc niesłabnący – i w sumie nic dziwnego, bo do jakości oferowanego produktu trudno się przyczepić.
Na zespoły tej rangi (i w takim wieku) patrzy się trochę inaczej, niż na dzisiejszą rockową młodzież. Ciężko od panów lat 60-70 oczekiwać nie wiadomo jakiej werwy scenicznej, ale przecież to wciąż zespół rockowy i coś się musi na tej scenie dziać. I dzieje się. Scorpionsi są w świetnej formie – zarówno fizycznej, jak i muzycznej. Słowa uznania należą się szczególnie dla Klausa, którego wokal jest w bardzo dobrym stanie – chciałabym, żeby wszyscy wokaliści w jego wieku zachowali taką moc w swoim głosie. Całą reszta składu również nie odbiega od wokalisty energią i jakością wykonania – szczególnie „nowy” nabytek zespołu (de facto będący jego członkiem już od 7 lat), perkusista Mikkey Dee, który zaserwował nam długie, BARDZO długie solo na perkusji pod koniec występu.
W kwestii oprawy scenicznej moją uwagę przykuł szczególnie ogromny ekran za sceną. Niby to tylko ekran, ale słowo daję – nie wiem, jaką zaawansowaną japońską technologię zastosowali, by go wykonać, ale wizualizacje były tak realistyczne, że czasami łapałam się na zapominaniu, iż to tylko ekran. Szczególnie było to widoczne podczas Scorpionsowej nowinki, „Peacemaker”, gdzie wyświetlone „skrzynki” złożone z neonowych, świetlnych belek sprawiły, że autentycznie zwątpiłam, że to tylko iluzja i byłam skłonna uwierzyć, że ta konstrukcja naprawdę się tam znajduje. Wiem, że brzmię teraz, jak Tom Hanks imitujący królową brytyjską, trzymającą okulary 3D na złotej rączce, z zachwytem mówiącą „It is so lifelike!”, ale słowo daję, to trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć. Więc wyrazy szacunku dla konstruktorów i twórców grafik, towarzyszących nam podczas występu, bo założenie, by wszystko wyglądało, jak klasyczne konstrukcje sceniczne, wymieniające się co kawałek zostało zrealizowane w stu procentach.
Setlista była standardowa dla koncertów z tej trasy, więc było trochę nowego, dużo klasyków (pięknie wyglądała oświetlona sala podczas „Send Me An Angel”), „Wind Of Change” ze zmienioną zwrotką i „Rock You Like A Hurricane”, które dało rockowego kopa na koniec. Ale przyznam, jakkolwiek fajny kawałek to nie jest, „Tease Me, Please Me” brzmi przedziwnie śpiewane przez pana w – niech mu będzie – średnim wieku.
Jedyne, czego zabrakło mi na tym koncercie, to Kissin' Dynamite w roli supportu i Klausa niejako przekazującego ich wokaliście Hannesowi pałeczkę, symbolicznie wskazującego zespół ze Szwabii jako następców tuzów niemieckiego rocka. Przepraszam, musiałam.