Ależ to był dobry dzień! O wyjątkowości soboty na OFF Festivalu niech świadczy fakt, że pomimo zapowiadanego załamania pogody, obyło się bez ulewy.
Nie zawiodły też koncerty: od grania dla starych wyjadaczy, których brzmienie z lat 80. i 90. obudziło pokłady nostalgii aż po wschodzące gwiazdy (m.in. Izzy and the Black Trees i Sad Smiles) po objawienia pokroju Haru Nemuri. Warto było też udać się do Kawiarni Literackiej. Odbył się tam recital Michała Pepola, a wcześniej można było uczestniczyć w rozmowach poświęconych Korze.
Scena Główna Perlage tym razem zawładnięta została przez gitarowe grania. Dawkę energetycznego rocka zaserwowali wspomniani już Izzy and the Black Trees, a Nation of Language, którzy zaprezentowali się po nich, sprawili, że słuchacze powrócili do czasów, gdy królowało new romantic, a skojarzenia z twórczością Bryana Ferry’ego nie wzięły się znikąd. W trakcie koncertu Spiritualized miałem wrażenie, że scena za moment odleci w kosmos – stężenie głośnego space rocka było momentami ogromne. Brytyjski zespół odegrał rewelacyjny występ, a utwory takie jak „Shine a Light” i „Let it Bleed (For Iggy)” to prawdziwe perełki. Do pełni szczęścia zabrakło mi tylko „Always Together With You” z najnowszej płyty zespołu – „Everything Was Beautiful”.
Slowdive wyszli na scenę, by zagrać dla prawie kompletu publiczności. Fanom OFF Festivalu tego zespołu nie trzeba przedstawiać, bo Slowdive zaprezentowali się już w Dolinie Trzech Stawów w 2014 roku. Rachel Goswell – wokalistka pojawiła się na scenie w wianku na głowie – przywitała się z publiką, po czym gitarowy przester odpalił gitarzysta Neil Halstead. Shoegaze w wykonaniu Slowdive jest jedyny w swoim rodzaju, pierwotny wręcz, ale trzeba wiedzieć, że ten zespół jest jednym z pionierów tego gatunku. Co zagrali? Cóż, praktycznie wszystkie wielkie utwory: „Slomo”, „Star Roving”, „Alison” i „When the Sun Hits”. Cudnie zabrzmiała też nowość, czyli singiel „kisses”, który promuje nadchodzący album „Everything Is Alive”. Z moich osobistych faworytów oczywiście nie mogło zabraknąć przebojowego „Sugar for the Pill” oraz głośnego „40 Days”. Na zakończenie „Golden Hair” z repertuaru Syda Barretta (ex-Pink Floyd). Cieszy też fakt, że zespół został świetnie odebrany przez zgromadzonych uczestników, w miejscu, w którym stałem, panował nastrój transu. Chyba ośmielę się stwierdzić, że był to jeden z najlepszych koncertów w historii katowickiego festiwalu.
Mogę też potwierdzić: Dawid Podsiadło zagrał na OFF Festivalu. Zrobił to jednak w dość osobliwych okolicznościach, gdyż w ramach specjalnego – i jednorazowego – projektu Udary. Zespół w składzie Podsiadło, Rubens, Aleksander Świerkot, Marcin Macuk oraz Łukasz Moskal odegrał w całości debiut nowojorczyków z The Strokes – „Is This It”. Odtworzenie było bardzo wierne oryginałowi, nawet Podsiadło wyuczył się kilku trików z arsenału Juliana Casablancasa. Mnie nie porwało, ale wynika to raczej z faktu, że miałem okazję widzieć prawdziwych The Strokes w akcji. Nie zmienia to faktu, że publika reagowała żywiołowo, a takiego tłumu na Scenie Leśniej nie pamiętam. W tym samym czasie na Scenie Eksperymentalnej BUH grała kapela Jockstrap, która dla wielu jest objawieniem ostatnich miesięcy. Pokaźną grupę odbiorców zebrali też w namiocie Mandy, Indiana, którzy jednak zaprezentowali dość krótkie show. Kto jednak zna ten zespół w wersji studyjnej, mógł się tego spodziewać.
Pozostaje mi tylko powiedzieć, że soboty na OFFie zawsze są wyjątkowe, tak że mógłbym już w ciemno polecić przyszłoroczną edycję. Cieszy też fakt, że na festiwalu każdy może znaleźć muzykę dla siebie.