Zapraszamy do naszej galerii zdjęć z koncertu szwedzkich grup H.E.A.T i Eclipse, który 18 września odbył się w berlińskim Frannz Clubie!
Wiecie jak to jest, gdy idziecie na koncert dwóch zespołów, z czego jeden lubicie bardziej, a drugi tak umiarkowanie i po tych koncertach to umiarkowanie zamienia się w bardziej? Mój mąż wie – on tak miał, gdy pojechał w grudniu głównie na Dynazty, a wrócił pełen zachwytu Kissin’ Dynamite. Tym razem pojechałam na H.E.A.T-y i wróciłam z nową fascynacją Eclipse’ami.
Mamy jakieś wybitne szczęście (które dla zespołów jest raczej nieszczęściem), że koncerty w Berlinie trafiają nam się w poniedziałek. To bardzo nieszczególny dzień na granie, szczególnie w mieście, gdzie dużo się dzieje. Ale mały Frannz Club dwa szwedzkie zespoły wypełniły po brzegi – a że był to ostatni koncert ich wspólnej trasy, dla wielu z fanów było to kolejne show z rzędu. Jest to ważna informacja, szczególnie w kontekście mojego odbioru koncertu H.E.A.T.
H.E.A.T na scenę wyszli pierwsi (zespoły kumplują się tak bardzo, że wszystko im jedno, kto wychodzi pierwszy, a kto drugi, więc w czasie trasy często zamieniali się kolejnością). Mieli lekką obsuwę, co zaowocowało wykreślaniem na szybko z setlisty „Living On The Run”. Nie był to dobry znak, że akurat ten kawałek wyleciał. Chłopaki setem na ostatni koncert zrobili ukłon w stronę swoich hardkorowych fanów, którzy widzieli po kilka występów z tej trasy i postanowili zagrać kawałki, które rzadko kto i rzadko kiedy w ogóle słyszał na żywo (jak choćby „Downtown” czy „Point Of No Return”). Jako że H.E.A.T lubię, ale nie hardkorowo, a do tego był to dla mnie ich pierwszy koncert na żywo, lepiej czułabym się z zestawem kawałków typu „greatest hits” (jak zrobili chłopaki z Eclipse, ale o tym za chwilę). Tutaj byłam trochę zagubiona, tym bardziej, że kawałki były poprzeplatane na setliście między „Force Majeure”, kawałkami „Erikowymi” i tymi z pierwszych płyt z Kenny’m i taki miks uwydatniał dosyć mocno różnice między różnymi etapami zespołu, co w moim odczuciu sprawiło, że koncert trochę mało „płynął”. Tego, że z ostatniej płyty będzie mało kawałków, już się spodziewałam, więc zdążyłam się temu nadziwić w swoim czasie, ale chłopaki mają już na koncie nowe, jeszcze ciepłe wydawnictwo z dwoma nowymi utworami, których też nie zagrali (a jak nie teraz, to kiedy?). „1000 Miles”, klasyka tej trasy, też wypadło. Dodatkowo zaczęli koncert również nietuzinkowo, bo od „Demon Eyes”, a „A Shot At Redemption” stracił swoje charakterystyczne dla Kenny’ego intro, choć w tym przypadku zakładam, że zaważyły kwestie czasowe.
Pomijając setlistę, która była skierowana w stronę koneserów (czego absolutnie nie zarzucam zespołowi, po prostu nie zmieściłam się w grupie docelowej), było jeszcze parę detali, utrudniających mi nieco odbiór – skądinąd świetnego – koncertu. Po pierwsze – brak perkusisty Crasha. Byłam już nie raz na koncertach, gdzie zamiast stałych członków ekipy pojawiali się zastępcy i muszę przyznać, że to zawsze ma wpływ na zespół – nieważne, czy to basista, perkusista czy gitarzysta. W moim odczuciu brakowało trochę tej pozytywnej energii, którą Crash emanuje i która – domyślam się – wpływa też dodatkowo na Kenny’ego. Swoją drogą, Kenny też nie miał łatwo, bo przez większą część koncertu walczył z niesprawnym mikrofonem i odsłuchem – i nawet on, to słoneczko emanujące pozytywną energią, był na ten fakt już wkurwion. Udało mu się opanować problem dopiero pod sam koniec, kiedy wjechały też najlepsze kąski z setlisty – „Back To The Rhythm” i „Dangerous Ground” i wtedy koncert tak naprawdę „ruszył”. No i na koniec – światło. Znowuż, jest to tylko i wyłącznie moja osobista preferencja i zawsze wolę zespół, który robi dużo, zamiast robić nic, ale stroboskopy naparzały po oczach mrugając z taką częstotliwością, że przez pół koncertu nie miałam siły wytężać wzroku i doprowadzić się do migreny, więc zdarzało się, że po prostu zamykałam oczy, po czym otwierałam po sekundzie i miałam Kenny’ego nad głową. Domyślam się, że w ten sposób też bardzo dużo mnie ominęło.
Pomijając te niedogodności – zespół jest naprawdę świetny, skakałam i śpiewałam razem z nimi i chętnie zobaczę ich ponownie, może tym razem w pełnym składzie i innym oświetleniem, bo Kenny to niesamowity frontman, zarówno pod względem wokalnym, jak i energetycznym, a H.E.A.T to zespół, który po prostu trzeba zobaczyć na żywo i poszaleć razem z nimi. Swoje mogę pomarudzić, ale to grupa, która się zawsze obroni, nawet przede mną.
Przejdźmy teraz do Eclipse, którzy nie mieli w moich oczach łatwego zadania – występowali jako drudzy, gdzie już się nieźle wyskakałam, do tego z jakiś dziwnych przyczyn miałam wrażenie, że nie kojarzę ich muzyki prawie w ogóle. Otóż po koncercie okazało się, że kojarzę bardzo dobrze, w zasadzie wszystko znałam, a w dodatku – było to zajebiste. „Hardest Part Is Losing You” okazał się świetnym otwieraczem, a jak za nim poszły równie energetyczne „Got It!” i „Saturday Night”, to prawie roznieśliśmy tę tanzbudę. Okazało się, że Eclipse mają mnóstwo fantastycznych kawałków i – co nie mniej ważne – doskonale wiedzą, KTÓRE to są te kawałki i to właśnie je serwują wdzięcznej publice. W setliście pojawiły się łącznie cztery utwory z ich nowego wydawnictwa, „Megalomanium”, które spotyka się z umiarkowanym przyjęciem, ale mam wrażenie, że akurat kawałki singlowe cieszą się powodzeniem wśród wszystkich, a już na pewno nie odstają od hiciorów zespołu z poprzedniej płyty, gdy są grane na żywo. Dostaliśmy również piękne, akustyczne wykonanie „Battlegrounds”, a na koniec zespół zaserwował nam „Viva La Victoria”, co fenomenalnie zamknęło koncert – i w zasadzie całą trasę.
Z niespodzianek, poza coverem „Heaven And Hell” Black Sabbath, na specjalne życzenie skitranych wśród publiki członków H.E.A.T, Erik zaintonował również fragment szwedzkiego klasyka „Shorelines” z repertuaru Broder Daniel. Ogólnie atmosfera między dwoma zespołami była swobodna, dopingowali się wzajemnie, a jedyne, czego mi zabrakło, to gościnne występy wokalistów w czasie trwania koncertu kolegów. Znaczy się, namiastka wspólnego grania pojawiła się na sam koniec – chłopaki z obu zespołów wyszły na scenę i zaczął się spontaniczny jam session z Kenny’m na perkusji i Erikiem Modinem na wokalu. Atmosfera była kapitalna.
Bardzo się cieszę, że dostałam H.E.A.T z Eclipsem w pakiecie, bo rzadko kiedy jest szansa zobaczyć dwa tak mocne i energetyczne zespoły po sobie (chyba, że na festiwalu). Nie ukrywam, że w ten konkretny poniedziałek to akurat Eclipse zachwycili mnie bardziej, ale na H.E.A.T też się świetnie bawiłam i oba zespoły to klasa sama w sobie.