To, że publiczność w Polsce oraz Slowdive łączy szczególna więź wiadomo już od dawna.
Zostało to udowodnione m.in. podczas ubiegłorocznego występu tej legendarnej shoegaze’owej grupy podczas OFF Festivalu. Fanom kapeli dowodzonej przez Neila Halsteada i Rachel Goswell najwidoczniej mało były ich muzyki, bo bilety na headlinerski występ Slowdive w warszawskiej Progresji rozeszły się w mgnieniu oka. Nic dziwnego, bo zespół – po wydaniu doskonałego krążka „everything is alive” – zdecydowanie jest w formie.
Zanim jednak przyszła pora na gwiazdę wieczoru, to swój trzydziestominutowy set zagrał zespół Pale Blue Eyes z Devon. I chociaż trochę się rozkręcali, to pod koniec zrozumiałem, czemu otwierają występy Slowdive na tej trasie. W ich muzyce pobrzmiewały echa starszych kolegów po fachu, ale nie brakowało też młodzieńczej pasji i wyobraźni. Udany koncert.
Natomiast Slowdive od pierwszych dźwięków („shanty”) nie brali jeńców. Ściana dźwięku, chociaż nie było przesadnie głośno, i odjechane wizualizacje na ekranie w tle – to otrzymaliśmy tego wieczoru w klubie. Moim zdaniem zespół zagrał nawet delikatnie inaczej niż na katowickim festiwalu. Było bardziej dream popowo, mniej było natomiast hałasu (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), który przecież kapela z Reading doskonale potrafi generować. Nie sposób też przyczepić się do setlisty, zwłaszcza że składała się ona z nowych utworów („kisses”, „skin in the game” i „chained to a cloud”) oraz nieśmiertelnych przebojów („Catch the Breeze”, „Slomo” i „40 Days”). Oczywiście nie mogłoby być koncertu Slowdive bez „When the Sun Hits”, które publika odebrała niezwykle entuzjastycznie, a na bis moje ukochane „Sugar for the Pill”, które sprawiło, że zakochałem się w tej kapeli. Na zakończenie psychodela pod postacią „Golden Hair” z repertuaru Syda Barretta.
O doskonałej frekwencji tego dnia już pisałem, ale warto też dodać, że dużą część zgromadzonych widzów stanowiły osoby młodsze, których w momencie wydania debiutu Slowdive (płyta „Just for a Day” z 1991 roku) mogło jeszcze nie być na świecie. Wieść niesie, że utwór zyskał drugie życie na społecznościowej platformie TikTok. Nawet jeśli to bujda, to cieszy, że Neil Halstead i spółka cieszą się w naszym kraju taką estymą. Nie wątpię, że kolejny ich koncert u nas to tylko kwestia czasu. Nie mogę się doczekać!