Drugi dzień na Mystic Festival 2024 rozpoczęłam od małych scen. I tak najpierw była Desert Stage gdzie wystąpiła trzyosobowa formacja mająca w składzie dwie gitary i perkusję.
Nazywają się My Diligence. Było to dla mnie niesamowite przeżycie bo panowie grają to, co bardzo lubię. Mocny hardrock z dużą dawką psychodelicznego metalu. Na scenie dali z siebie wszystko. Z jednej strony było lekko i klimatycznie, z drugiej ciężko i bogato od riffów gitarowych.
Na mniejszej Sabbath Stage z jak najlepszej strony dał się poznać zespół Ditz. To taki jazgot, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu- uporządkowany i melodyjny. Przywodzący na myśl angielskiego punk rocka z lat 70- tych. Wokół słyszałam wiele zachwytów.
Potem przyszedł czas na większą scenę - Park Stage. A tam Crowbar. Obejrzałam onegdaj tych panów i no cóż…chyba byli w nienajlepszej formie. Tym razem jednak zaskoczyli mnie bardzo pozytywnie. Profesjonalizm było słychać od pierwszych tonów. Crowbar gra sludge. Ciężkie, powolne granie co rusz przeplatane było przyspieszeniami, żeby nie powiedzieć zrywami. Moc biła ze sceny. A publiczność z tej mocy czerpała garściami.
Cóż, niektóre koncerty odbywają się równocześnie. Wróciłam więc na Desert Stage gdzie swój czas miała grupa The Shits. Cóż to był za odpał! Granie bardzo rockowe a głos punkowy. Publiczność kołysała się jak w transie.
Na Sabbath Stage zagrała polska kapela Misguided. To był hardcore z elementami metalu. Miejscami nawet niezła melodia, ale i duży hałas. Chłopaki eksperymentowały na całego. Na Shrine Stage posłuchałam blackmetalowej grupy Mysticum z Norwegii. Zagrali brutalnie, intensywnie z industrialną otoczką.
Ale ja gnałam już dalej żeby na Desert Stage zobaczyć Pigs*7. To co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy można nazwać jednym słowem: szaleństwo. Stonerowe brzmienie z psychodelicznymi elementami spodobało się publiczności. Były tłumy. W tej serii małych scen zahaczyłam o Sabbath Stage gdzie swoje instrumenty rozłożył i zagrał Bob Vylan. To duet z Wielkiej Brytanii, który gra rap połączony z punkiem. Mieszanka wybuchowa.
Trzeba było wrócić pod Mein Stage aby posłuchać i obejrzeć Paradise Lost. Grali i śpiewali dla swoich wiernych fanów bo to oni właśnie wybrali setlistę na ten koncert. Był więc przegląd wszystkiego co stworzyli. Usłyszeliśmy kawałki deathmetalowe, gotyckiego rocka ale także lżejsze, bardziej melodyjne i takie, w których było więcej elektroniki. Odniosłam jednak wrażenie, że panom brakowało trochę werwy.
I kolejna duża scena-Park- a na niej legenda muzyki metalowej z Niemiec pod nazwą Accept. Fanom nie trzeba przedstawiać. I oni mogli być zadowoleni bo leciwi artyści niczym nie ustępowali młodszym kolegom. Energii i zaangażowania można im pozazdrościć. Wszystko wykonane z wielkim profesjonalizmem. Po Niemcach przyszła kolej na Szwedów. Graveyard, bo tak brzmi nazwa tej hardrockowej formacji. W ich utworach słychać było także bluesa. Cofnęłam się odrobinę do atmosfery lat 70- tych…
Zwieńczeniem drugiego dnia był występ Megadeth. Ruszyli pełną parą i odpalali gorące riffy przemieszane elektryzującymi solówkami. Zawrotne tempo przechodziło w nieco łagodniejsze, wolniejsze. Był pazur ale po legendzie trash metalu spodziewałam się większego kopa. Na terenie festiwalu przewijały się tłumy fanów, nie tylko z Polski. Do późnych godzin nocnych trwał marsz od sceny do sceny. I u wszystkich uśmiechy na twarzach.