Fink, czyli Finian Paul Greenall odwiedza Polskę dość regularnie. Tym razem przyjechał w ramach trasy promującej swój 11 album, „Beauty In Your Wake”.
Koncert pierwotnie miał odbyć się w warszawskim klubie Niebo, jednak zainteresowanie nim okazało się na tyle duże, że ostatecznie przeniesiono go do Progresji. To daje pewien pogląd na temat popularności tego łagodnego i w gruncie rzeczy pogodnego Brytyjczyka w naszym kraju.
Wieczór rozpoczął solowy występ Finnegana Tui, będącego członkiem zespołu Finka. Młody i dość nieśmiały Nowozelandczyk, zaprezentował krótki recital, oparty w dużej mierze o akustyczne kompozycje przy akompaniamencie gitary i odrobiny brzmień z samplera. Całość jednak zlewała się w jedną, mocno nużącą formę, która po kilku minutach słuchania zaczynała wręcz irytować. Nie pomogła także interpretacja „In Dreams” z repertuaru Bena Howarda. Zdecydowanie lepiej słuchało się Finnegana razem z Finkiem. Tu bowiem już wszystko się zgadzało, co było słychać już po pierwszych taktach „We Watch The Stars”, które Finian, basista Guy Whittaker oraz Tim Thornton (siedzący za zestawem perkusyjnym, częściej grający jednak na gitarze), rozpoczęli łagodnie i naturalnie. Odrobinę żwawiej wypadł „Pilgrim”. A skoro to koncert w ramach trasy promujący najnowszą płytę, jej fragmenty także wybrzmiały. Przyjemne „What Would You Call Yourself”, urokliwe „The Only Thing That Matters”, nieco bardziej melancholijne „Follow You Down” oraz przejmujący „One Last Gift”, udowodniły, że kultura spokoju, jaka dominuje w twórczości Finka, wciąż ma sporo uroku. Ale – jak sam artysta wspomniał ze sceny – pojawiły się także starsze kompozycje. Pod tym względem set zdominowały utwory z wydanej w 2011 roku płyty „Perfect Darkness” - „Yesterday Was Hard On All Of Us, znany z serialu „The Walking Dead” utwór „Warm Shadow”, nieco żywszy „Berlin Sunrise”, czy zagrany na bis rozkołysany utwór tytułowy. Nie zabrakło też przebojowego „Looking Too Closely” oraz „Walking in the Sun”, który – według słów samego autora – na poprzednim koncercie mu ‘nie wyszedł’. Tym razem zabrzmiał bardzo dobrze, zamykając ten wieczór.
Twórczość Finka na żywo ma w sobie tę samą mieszankę nienachalności, spokoju i łagodności, jaką znamy z jego płyt. Nie ma tu miejsca na popisy solowe, przepych, czy jakąkolwiek wykonawczą przesadę. Wszystko jest miarowe i bardzo sprawnie wyważone, dzięki czemu odbiera się go po prostu lekko i przyjemnie.