Niemal równo rok po wydaniu „Lighthouse” Duff McKagan ruszył w trasę promującą to wydawnictwo.
Na jej potrzeby sformował też nowy zespół, w skład którego wchodzą Tim Dijulio (gitara), Jeff Fiedler (gitara i klawisze), Mike Squires (bas) i Michael Musburger (bębny). W tym zestawieniu po 6 latach zawitał też do stołecznej Stodoły. Zanim jednak pojawili się na scenie, zagrał młody zespół z Walii - James And The Cold Gun. Formacja grająca dość klasycznego rocka, zabarwionego nieco w stylu lat 90., zaprezentowała krótki set, będący wystarczającą wizytówką ich twórczości. Grupą dowodzą wywodzący się z Cardiff James Joseph i James Biss, jednak sporo uwagi zwraca także basistka Gaby Elise, przypominająca nieco... Darię Zawiałow.
Natomiast Duff z zespołem zaczęli kilka minut przed czasem dość melancholijnym wykonaniem „Forgiveness”, które naturalnie przeszło w „Chip Away”, a chwilę później - w odrobinę gospelowe „This Is The Song”. Panowie grali z zaskakującym tempem - zaangażowany „I Saw God on 10th St.” i dość kaznodziejski „Tenderness”, który niepostrzeżenie przeszedł w „Feel”, przeleciały bardzo szybko. Do tak podniosłej atmosfery dodali biblijny „Holy Water”, zagrany jednak znacznie bardziej brudno, niż w oryginale. By utrzymać tempo, zespół szybko przeszedł przez „I Wanna Be Your Dog” z repertuaru The Stooges, które grał jedynie przez... 30 sekund.
Następna część setu okazała się wolniejsza, naznaczona rozkołysanym „I Just Don’t Know”, „Fallen Ones”, zadedykowanym żonie Duffa, Susan oraz odrobinę kościelnym „Fallen”. Tę odsłonę zamknęło udane wykonanie „Wasted Heart”. Pozostałą część koncertu stanowiły już głównie mocniejsze numery, takie jak hardrockowy „Longfeather”, punkowy „Just Another Shakedown”, cover The Crickets – „I Fought The Law” oraz „You're Crazy” Guns N’ Roses. Pod koniec usłyszeliśmy jeszcze podniosły „Lighthouse”, akustyczny "You Can't Put Your Arms Around A Memory" Johnny'ego Thunders'a (nagrany z Guns N’ Roses na płytę z „The Spaghetti Incident?” z 1993 r. – przyp. MM), które niepostrzeżenie przeszło w „Heroes” Davida Bowiego oraz „Don't Look Behind You”, naznaczone solem Jeffa Fiedlera, bardzo podobnym do tego „Comfortably Numb” Pink Floyd. Jedynym bisem okazał się „Falling Down”, które – w opinii Duffa - nie było grane wcześniej na tej trasie (to akurat okazało się nieprawdą, bo zagrany został wcześniej na koncercie w Dublinie – przyp. MM).
Zastanawiam się, czemu pierwsza część koncertu została zagrana tak szybko (w pół godziny wybrzmiało aż 10 utworów). Druga miała na szczęście więcej luzu i urozmaiceń. Duff, mimo iż nie gra tak widowiskowo na gitarze jak jego pobratymiec z Guns N’ Roses, Slash, jest dużo bardziej otwarty na kontakt z publicznością (dowodem niech będzie fakt, że w trakcie bisu zbiegł do fosy, by przybić piątki z publicznością w pierwszym rzędzie). Na pewno też gra nieco bogatszy stylistycznie materiał, choć czasem jest on rozmemłany aranżacyjnie. Standardowo Duff dziękował też ochoczo za przybycie i atmosferę, jaką publiczność mu zgotowała tego wieczoru. Nie było w tym jednak zbytniej kokieterii – czuć i widać było naturalną wdzięczność. Odniosłem jednak wrażenie, że te około 80 minut grania stanowiło raczej zaskakująco skondensowaną formę solowej twórczości muzyka Guns N’ Roses.
Organizatorem koncertu było Live Nation Polska.