Francuzi z Alcest zaczarowali tego wieczoru w warszawskiej Proximie. Zanim jednak pojawili się na scenie, najpierw usłyszeliśmy belgijski Doodseskader.
Rewelacja ubiegłorocznego Mystic Festival w osobach Tima De Gietera i Sigfrieda Burroughsa, zafundowała ciężki, niskobasowo-industrialny set, że aż trzęsły się ściany klubu. Tak mocnego supportu nie było w Proximie od miesięcy. Z kolei Brytyjczycy z Svalbard zagrali całkiem sympatyczny krzykliwo-przestrzenny gig. Rudowłosa Serena Cherry ma potężny głos, natomiast z każdym kolejnym utworem zespół brzmiał – co zaskakujące – coraz gorzej... Poszczególne dźwięki gubiły się w głośnikach, czego nie ułatwiało tempo kompozycji. Dopiero zagrane na koniec "Faking It" zabrzmiało przejrzyście i przebojowo.
Alcest – jako gwiazda wieczoru – udowodnił natomiast, że lawirowanie klimatem i atmosferycznością, wychodzi im znakomicie. Wszystkie proporcje wizualno-dźwiękowe wyważone były bardzo dobrze. Utwory z wciąż dość świeżej płyty "Les Chants De L'Aurore" wypadły konkretnie i klimatycznie. Otwierające "Komorebi" i "L’Envol" wdrożyły w całość, ale to "Améthyste" porwał całkowicie. Zaś przy wtórze zagranego bardzo epicko "Protection" i przebojowego "Sapphire", ujawnił się wręcz muzyczny monument. Urzekający wstęp do "Écailles De Lune - Part 2" cudownie kołysał, a reszta wypadła wręcz bajkowo wraz z dość popowym "Flamme Jumelle", budującym "Le Miroir", klasycznym "Souvenirs D'Un Autre Monde", czy wielopoziomowym "Oiseaux De Proie". Natomiast bis ukoił poprzez "Autre temps" i uroczo wieńczącym, a zarazem mocno podbitym "L'Adieu".
Zaryzykuję tezę, że był to najlepszy z dotychczasowych koncertów Alcest na polskiej ziemi, pozbawiony wtop dźwiękowych, czy wizualnych, jakie miały miejsce przy okazji poprzednich występów. A już w przyszłym roku zespół znów będzie można usłyszeć u nas na żywo, albowiem wystąpią na Mystic Festival.