
Choć na scenie nie pojawili się młodzi gniewni, a muzyka, którą grali, ma już po dwadzieścia parę lat – nie sposób było nie poczuć energii.
Wypełniona po brzegi PreZero Arena w Gliwicach stała się tego wieczoru miejscem, w którym historia nu-metalu i alternatywnego hard rocka znów nabrała pulsującego życia.
W programie: trzy zespoły, trzy różne podejścia do scenicznej intensywności i jeden wspólny mianownik — muzyka, która wciąż działa.
Drowning Pool
Koncert otworzyli Drowning Pool, którzy mimo tylko trzydziestu minut na scenie, zagrali set dynamiczny i treściwy. Otworzyli klasykiem „Sinner”, którego melodyjny refren szybko poderwał publiczność, zanim podkręcone „Feel Like I Do” i „Step Up” wprowadziły mocniejsze, bardziej agresywne tempo.
Choć kontrowersją wieczoru mógł być wybór coveru „Rebel Yell” Billy'ego Idola zamiast kolejnego własnego utworu, całość broniła się energią. Największe emocje wywołało oczywiście „Bodies” — bezwzględny hymn stadionowego gniewu, który rozgrzał trybuny i uruchomił pierwszy większy moshpit wieczoru. Krótko, intensywnie i dokładnie tak, jak powinno wyglądać porządne otwarcie.
P.O.D.
Zespół z San Diego wkroczył na scenę bez kompromisów. „Boom” na otwarcie nie pozostawiło złudzeń — P.O.D. przyjechali do Gliwic, by porwać publiczność. Frontman Sonny Sandoval szybko złapał kontakt z tłumem, a „Satellite” czy „Murdered Love” przypomniały, że muzyka zespołu to więcej niż riffy i refreny – to emocjonalny przekaz, który nadal rezonuje z fanami.
Występ zawierał również próbkę nowszego materiału – „Drop” i „I Got That” wypadły przekonująco, choć nieco mniej efektownie niż starsze hity. „I Won’t Bow Down” z kolei zginęło w tempie koncertu — zbyt przewidywalne, by zostać zapamiętane.
Nie zabrakło też momentu wyciszenia — „Youth of the Nation”, śpiewane chórem przy blasku smartfonów, było jednym z najbardziej poruszających fragmentów koncertu. Finał z „Alive” to już pełna eksplozja energii — ściana dźwięku, wspólny śpiew i poczucie wspólnoty, które zostaje w pamięci długo po ostatnim akordzie.
Godsmack
Gdy weterani wieczoru weszli na scenę było jasne, że występ ma być czymś więcej niż kolejnym przystankiem trasy – miał być podsumowaniem trzydziestu lat działalności.
Jednak początek koncertu okazał się dość zachowawczy. „Surrender”, „You and I” i „When Legends Rise” nie wybrzmiały z taką siłą, jakiej można by oczekiwać od headlinera. Częściowo mogło to wynikać ze zmian personalnych — za perkusją zasiadł Will Hunt (ex-Evanescence), a gitarę prowadzącą przejął Sam Koltun. Brak Shannona Larkina i Tony’ego Romboli dało się zauważyć.
Sytuację odmieniło „1000hp” — wyraźnie cięższe, bardziej zadziorne. Od tego momentu koncert nabrał rozpędu. „Cryin’ Like a Bitch”, „Speak” i „Straight Out of Line” to zestaw, który przywrócił publiczności wiarę w Godsmack jako maszynę koncertową. Sully Erna, mimo upływu lat, zachował charyzmę lidera i potrafił prowadzić tłum przez cały przekrój brzmienia zespołu.
Szczególnym momentem był „Voodoo” — utwór transowy, niemal mistyczny, zbudowany na perkusyjnym rytmie i intensywnej, scenicznej atmosferze. Nawet bez Larkina zespół zdecydował się na klasyczną „Batalla de los Tambores”, co należy docenić — Hunt, mimo że nie miał tej samej energii co Larkin, zaprezentował wysoki poziom techniczny.
Od strony wizualnej koncert Godsmacka był najbardziej dopracowany – dynamiczne wizualizacje, zmieniające się z każdą piosenką, teledyskowe kadry i retrospekcje budowały koncert jako wielowątkową narrację, a nie tylko ciąg utworów.
Główna część koncertu zakończyła się mocnym „Whatever”, przy którym publiczność śpiewała razem z archiwalnymi ujęciami zespołu wyświetlanymi w tle. Jednak prawdziwym kulminacyjnym punktem wieczoru był bis.
Sully Erna pojawił się sam, by wykonać „Under Your Scars” – balladę poświęconą pamięci zmarłych muzyków i wspieraniu osób zmagających się z depresją. To moment szczerości i wzruszenia, podkreślony wizualizacją portretów tych, którzy odeszli. Scena, choć gigantyczna, na chwilę zamieniła się w kameralną przestrzeń refleksji.
Na koniec wybrzmiały dwa ostatnie utwory – „Bulletproof” i „I Stand Alone”. Ten drugi, grany na finał, zabrzmiał jak manifest – nie tylko zespołu, ale wszystkich, którzy przyszli do Gliwic przeżyć coś więcej niż tylko koncert.
Choć line-up koncertu mógł sugerować wydarzenie czysto sentymentalne, wieczór w PreZero Arenie udowodnił, że zespoły takie jak Godsmack, P.O.D. czy Drowning Pool wciąż potrafią poruszyć — nie tylko wspomnienia, ale i współczesną publiczność. To był koncert nie tyle z przeszłości, co o przetrwaniu: gniew, duch, moc i wdzięczność.Emocje miały różne twarze, ale żadna z nich nie była bez wyrazu.