Powrót w wielkim stylu. Relacja z koncertu Comy w łódzkiej Atlas Arenie

Powrót w wielkim stylu. Relacja z koncertu Comy w łódzkiej Atlas Arenie

Reaktywacja? To za małe słowo na to, co zrobiła Coma – to był rockowy reset systemu. Bilety na „Re-Start” zniknęły w dobę, a koncert udowodnił, że było warto walczyć o miejsce pod sceną.

Wizualne dopracowanie, cała gama technicznych urozmaiceń,  goście, którzy podkręcili atmosferę, obszerna i zaskakująca setlista - można jeszcze długo wymieniać. To wszystko sprawiło, że 28 marca w łódzkiej Atlas Arenie zapisał się złotymi zgłoskami w historii polskiego rocka. Coma wróciła – i nie bierze jeńców.

Długo można szukać polskiego zespołu, który zrobiłby podobne show, a i tak byłoby to daremne. Multimedialna scena z kilkoma podestami, lasery, konfetti, ruchomy most, po którym muzycy mogli przejść na małą scenę pośrodku areny – mnogość atrakcji powaliła mnie – koncertową wyjadaczkę. To wszystko jednak to tylko miły dodatek do tego, co mieli do zaoferowania muzycy.

Podczas ponad trzygodzinnego koncertu Coma zaserwowała dobrze wszystkim znane, kultowe piosenki, jak „Spadam”, „Leszek Żukowski”, „Sto tysięcy jednakowych miast” czy „Los cebula i krokodyle łzy”. Ku zaskoczeniu wszystkich, pojawiły się takie kawałki jak – „0rh+” i „Listopad. Chyba tylko najbardziej zagorzali fani potrafią wskazać, kiedy ostatnio Coma zagrała te utwory na żywo. Nie mniej, musiało być to lata temu. Do pełni szczęścia zabrakło mi ukochanych „Ostrość na nieskończoność” i „Daleka droga do domu”, ale nie można mieć wszystkiego. Zaproszeni goście to kolejny plus tego przedsięwzięcia. U boku Comy wystąpili Tomasz „Lipa” Lipnicki z zespołu Illusion z utworem „Nóż”, Krzysztof Zalewski, który zawładnął widownią podczas „Systemu” i Mery Spolsky w pełnym chemii wykonaniu „Lajków”.

Comę widziałam kilkukrotnie, ale nigdy w takiej formie. Coś magicznego zadziało się podczas tego wieczoru. Wszystko było bardziej. Teksty – przeszywające, aranżacja koncertu – skupiająca wzrok, muzyka – przejmująca do żywego. I te pląsy Roguckiego  na scenie – on nie czuł muzyki, on był muzyką. Solówki gitarowe były miodem dla uszu rockowej duszy.  To wszystko w połączeniu z bogactwem technicznych urozmaicaczy stworzyło swoisty muzyczny spektakl. I tu wysuwa się talent aktorski Roguca - jego gesty, mimika, wyrecytowane, wyszeptane słowa podczas grania „Schizofrenii”, to tylko wzmogło poczucie, że przyglądamy się epickiemu muzyczno-aktorskiemu performancowi. Dla takich chwil warto jechać nawet na drugi koniec Polski.

Komentarze: