Za nami kolejna edycja Off Festivalu

Za nami kolejna edycja Off Festivalu

Przeczytajcie naszą relację z święta muzyki alternatywnej czyli katowickiego Off Festivalu. A już jutro kolejna porcja zdjęć!

Zakończył się Off Festival, wydarzenie, na którym podziwiać można szereg podmiotów wykonawczych sceny alternatywnej nie spotykanych na co dzień w naturalnym środowisku muzycznym. Wiele z nich nie było dotąd widywanych w naszym kraju, stąd padające raz po raz ze sceny słowa "first time in Poland"… Takie nagromadzenie musi przyciągać publiczność otwartą na nowe doznania, która potrafi zachwycić się bardzo różnorodną muzyką - od Wodeckiego po metal - generowaną przez komputery czy wściekle rzężące gitary, ale także przez klasyczne instrumenty smyczkowe i dęte, jak również egotyczne perełki obce naszej kulturze.

Oczywiście ilu uczestników festiwalu tyle opinii i wrażeń, ja chciałbym wspomnieć o kilku koncertach.

W piątkowy wieczór najwięcej osób czekało pewnie na koncert The Smashing Pumpkins i myślę, że nie byli rozczarowani formą tej kultowej już grupy. Niektórzy narzekają wprawdzie na słabsze utwory z ostatnich płyt formacji, ale wysłuchanie na żywo takich hitów jak "Tonight, Tonight", "Disarm" czy "Zero" na długo (najpewniej na całe życie) pozostanie w pamięci wielu fanów. Wcześniej tego wieczoru zachwyciły także koncerty The Soft Moon z zimnofalowym klimatem nawiązującym brzmieniowo do muzyki Joy Division (chociaż ja po pierwszych dźwiękach miałem wrażenie jakby muzycy The Soft Moon wychowali się na naszej Siekierze, a bas w kilku utworach brzmiał jak żywcem wyrwany z "Pornography" The Cure). Zaraz po nich na Scenie Leśnej wystąpili  amerykańscy weterani z Girls Against Boys i powiem szczerze, że bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli. Starzy wyjadacze nie tracą  energii i częstokroć w konfrontacji z rozpoczynającymi karierą muzykami wychodzą obronną ręką. Również Brytyjska The Pop Group (tym, którzy nie znają ich twórczości gorąco polecam ich płytę "Y" z 1979 roku i jednocześnie uspokajam - wbrew nazwie, z popem ich muzyka nie ma raczej wiele wspólnego) pokazała, że pomimo upływu ponad 30 lat od wydania ich płyt pozostaje w świetnej formie. Podobno zresztą szykują się do nagrania kolejnej pozycji w ich ubogiej, niestety, dyskografii!

I jeszcze jeden koncert, który elektryzował publiczność tego wieczoru: Wodecki with Mitch&Mitch! Na szczęście zagrali na głównej scenie (zresztą, czy ktoś wyobraża sobie by mogło być inaczej?), bo każda inna nie pomieściłaby rozbudowanego składu z sekcją dętą, smyczkami, wokalistkami i wieloma instrumentami, które pozwoliły wydobyć pełnię uroku z piosenek nagranych 37 lat temu. Na szczęście pomimo czasu, który upłynął od nagrania płyty, Mitche zwrócili uwagę na pomieszczony na niej materiał i zaproponowali Zbigniewowi Wodeckiemu jej ponowne opracowanie, a publiczność potrafiła to docenić! Pewnie wielu potraktowało zapowiedzi z Wodeckim jako żart… Wodecki na Offie? Czemu nie!

Sobotni wieczór to dla mnie przede wszystkim trzy koncerty. Pierwszy z nich to występ Julii Holter, której muzykę trudno opisać. Łamie bariery pomiędzy współczesną kompozycją (Julia Holter wychowywała się w muzycznej rodzinie i sama posiada wykształcenie w tym kierunku), muzyką niezależną i elektroniką. W katalogu promującym Off Festival możemy przeczytać, że stawiana jest w jednym rzędzie z Laurie Anderson, Joanną Newsom i Kate Bush. Na koncie ma dopiero dwie płyty (trzecia niebawem), ale myślę, że jeszcze wiele razy usłyszymy jej nazwisko. Trójkowy  namiot, w którym zagrała, pozwolił stworzyć świetną atmosferę do odbioru jej kompozycji (chociaż o kameralny występ raczej trudno na festiwalu), w których oprócz czystego i krystalicznego głosu wokalistki ważną rolę odgrywały także dźwięki skrzypiec, wiolonczeli, saksofonu i klawiszy, dopełnianych nadawanym przez perkusję rytmem.

Zaraz po niej wystąpili goście z Niemiec, Bohren und der Club of Gore, którzy z metalu przerzucili się na doom jazz. Występowali na scenie eksperymentalnej, z której mroków, dzięki majaczącym bladym światełkom, raz po raz wyłaniały się jedynie sylwetki muzyków i ich instrumentów. Wyraźnie widoczna była tylko nazwa zespołu na basowym bębnie… A muzyka? Ekstremalnie wolna, delikatna, oniryczna, klimatem rodem z Twin Peaks. Wspaniałe ukojenie dla zmęczonych słuchaczy, którzy jednak w żadnym wypadku nie zasypiali przy tych dźwiękach, słuchając ich z uwagą, na jaką z pewnością zasługiwały.

Również w mroku występowała gwiazda wieczoru Godspeed You! Black Emperor, jednak w tym przypadku długim, instrumentalnym kompozycjom spod znaku gitarowego postrocka towarzyszyły wyświetlane na telebimach animacje, sekwencje powtarzających się, czasem w zawrotnym tempie, obrazów w sepii, hipnotyzujących nie mniej niż sama muzyka. Świetny spektakl, bez oślepiających świateł tak często towarzyszących koncertom. No i przede wszystkim świetna muzyka!

W niedzielę moją uwagę, oprócz głównych gwiazd, na które wszyscy czekali, przykuł singer/songwriter (nie lubię używać angielskich sformułowań, ale w tym przypadku bardzo mi brak w naszym języku odpowiednika tego terminu) Sam Amidon. Świetny melancholijnych piosenek wykonywany przez dwóch muzyków obsługujących przynajmniej sześć instrumentów. Na pierwszy plan wysuwał się jednak głos Samueala Teara (bo tak brzmi prawdziwe nazwisko Sama) i dźwięki gitary, skrzypiec i bandża, wszystko to okraszone odrobiną elektroniki w dobrym smaku. Nie znałem wcześniej tego artysty i nie słuchałem jego płyt, jeśli brzmią tak samo jak niedzielny koncert to muszę je gorąco polecić.

Bardzo dobrze wypadł też koncert amerykańskiej grupy Deerhunter. W przerwach między gitarowymi utworami świetnie odbieranymi przez publiczność Offa Bradford Cox chwalił się znajomością polskiej kultury, wliczając w to polskie kino i muzyką Krzysztofa Komedy. Rewelacyjne kompozycje z rozbudowanymi partiami instrumentalnymi sprawiły, że słyszałem nawet opinie, że występ tej grupy był najlepszym koncertem tegorocznej edycji festiwalu.

Może nie najlepszym, ale prawdopodobnie najbardziej porywającym był dla mnie koncert grupy Goat, która chwilę później wystąpiła na Scenie Leśnej. Występujący w maskach szwedzcy muzycy, pochodzący podobne z wioski za kołem podbiegunowym, świetnie zaprezentowali się na scenie. Ich egzotyczne i kolorowe stroje, ciągły ruch i dynamiczne kompozycje, będące mieszaniną world music i psychodelii skutecznie rozruszały publiczność, która po koncercie nie wypuściła łatwo muzyków i skutecznie  zachęciła do bisowania (a bisów na festiwalu ze względów organizacyjnych jest naprawdę niewiele).

Koncert głównej gwiazdy festiwalu, czyli grupy My Bloody Valentine,  to z pewnością wydarzenie dla najwytrwalszej grupy fanów, chociaż oczywiście pod sceną było ich wielu. Potwierdziły się zapowiedzi i ostrzeżenia organizatorów i muzyków, że w czasie tego występu przydają się zatyczki do uszu. Bez wątpienia było głośno. Można tylko mieć wątpliwości dokąd prowadzi ten decybelowy wyścig zbrojeń: Swans, My Bloody Valentine, kto w przyszłym roku? Niemniej jednak uważam, że warto było zobaczyć muzyków tej legendarnej grupy, która po ponad 20 latach powróciła z nową pozycją w dyskografii.

Oczywiście Off Festival to także wiele wydarzeń towarzyszących: tradycyjna już Kawiarnia Literacka, Scena Converse, czyli miejsce spotkań z szefem festiwalu, muzykami wybranych zespołów ale także na przykład z Danilo Pellegrinellim, agentem takich artystów jak Fennesz, Alva Noto, Blixa Bargeld, Kim Gordon czy David Sylvian (spośród których wielu znamy już ze scen Off Festivalu; moja prywatna prośba do organizatorów: może następnym razem David Sylvian?), a nawet spektakle filmowe czy Piaskoffnica, czyli coś dla najmłodszych!

I oczywiście mnóstwo ciekawych, kolorowych ludzi, mówiących w coraz większej ilości języków. Off to marka, która przyciąga już ludzi z całego świata. Przy okazji apel do tych, których chcą się wybrać w przyszłym roku: na wszelki wypadek postarajcie się kupić bilety wcześniej, bo w tym roku wiele osób musiało odejść z kwitkiem sprzed bram festiwalu, gdyż bilety zostały wyprzedane! A być tutaj warto na pewno!

Komentarze: