Potwory z Finlandii w Progresji

Potwory z Finlandii w Progresji

Chyba każdy, kto choć pobieżnie śledził w ostatnich latach konkursy Eurowizji, zauważył, że wydarzenie to już od dość dawna niewiele ma wspólnego z muzyczną rywalizacją, która przed laty wylansowała takich artystów, jak choćby ABBA czy Celine Dion.

Na długo przed zwycięstwem „kobiety z brodą”, uczestnicy konkursu starali się na wszelkie sposoby zapaść w pamięć telewidzom, co miało przełożyć się na liczbę oddanych przez nich głosów i w konsekwencji – końcowe zwycięstwo.

Nie inaczej, na pierwszy rzut oka, było z fińskim zespołem Lordi, który w 2006 roku w cuglach wygrał krajowe eliminacje z piosenką „Hard Rock Hallelujah”, by potem jak burza przejść przez finałowe rundy i z ogromną przewagą punktową odnieść końcowe zwycięstwo. Grupa, która na scenie pojawia się w strojach potworów niczym z najmroczniejszych horrorów (mnie osobiście przypominających złowieszczą rasę Yuuzhan Vong z komiksowo-książkowych kontynuacji „Gwiezdnych wojen”) – w owym czasie podzieliła opinię publiczną w Europie. Skrajne organizacje nawoływały nawet do nie dopuszczenia zespołu do konkursu, na podstawie scenicznego wyglądu zarzucając jej członkom… satanizm.

Wydawałoby się więc, że Lordi to kolejny typowy zwycięzca Eurowizji, który zniknie tak szybko, jak się pojawił. Nic bardziej mylnego – minęła bowiem już niemal dekada, a zespół – który do samego występu w tamtym konkursie podszedł z dużą dawką (auto)ironii – wciąż odnosi sukcesy. Niedawno wydał kolejną płytę, zatytułowaną „Scare Force One”, której promocję rozpoczął właśnie, ruszając w trasę po całej Europie. Co ciekawe, na początkowy przystanek tej trasy wybrana została Warszawa – polscy fani mieli więc wyjątkową okazję jako pierwsi usłyszeć na żywo niektóre utwory z nowego albumu.

Zanim jednak na scenie pojawiły się potwory z Finlandii, dość powoli zbierającą się tym razem publikę rozgrzewały dwa zespoły towarzyszące. Jako pierwszy na scenie pojawił się niemiecki zespół Palace. Kapela zza naszej zachodniej granicy ma na swym koncie już siedem albumów promuje właśnie ostatni z nich, zatytułowany „The 7th Steel”. Krótki set zespołu, przypominającego nieco w swej stylistyce słynny Judas Priest przyjęty został dość entuzjastycznie przez nielicznych jeszcze widzów. Obok utworów z najnowszego albumu, na czele z „Iron Horde”, niemiecki kwartet wykonał także swe starsze piosenki. Wkrótce potem na scenie zameldował się kolejny support – włoski zespół SinHeresY. Przybysze z półwyspu Apenińskiego, których płyta "Paint the World" zebrała raczej pozytywne recenzje wśród fanów symfonicznego metalu, podgrzali nieco atmosferę wśród oczekujących na potwory fanów. Ciekawie prezentował się duet bardzo odmiennych od siebie wokalistów grupy – szczuplutkiej, dysponującej dość wysokim głosem Cecilii i potężnego Stefano o niesamowitej mocy w płucach.

Po ich zejściu ze sceny ekipa techniczna zabrała się za przygotowanie scenografii na koncert gwiazd wieczoru. Długie, trwające niemal trzy kwadranse oczekiwanie skończyło się wraz z wejściem na podest „stewardessy”, zapowiadającej przylot samolotu „Scare Force One”. W blasku upiornych świateł na scenie zaczęły pojawiać się demony: perkusista Mana, grająca na klawiszach upiorna panna – Hella, basista Ox, gitarzysta Amen i wreszcie – charakterystyczny lider kapeli, Mr Lordi.
Od początku zespół stworzył niesamowitą atmosferę: w toku całego koncertu nie zabrakło scenek żartobliwie nawiązujących do najstraszliwszych horrorów. Duchy, demoniczne dziecko w wózku, który sam jeździł po scenie, stara wiedźma z fińskich baśni i sam Freddy Krueger z „Koszmaru z ulicy Wiązów” to tylko niektóre elementy, które budowały klimat tego osobliwego show.

Sama „wizja” nie obroniłaby jednak zespołu przed popadnięciem w niebyt, gdyby nie towarzyszyła jej naprawdę dobra muzyka i charyzma sceniczna. Od pierwszych minut koncertu Mr Lordi i spółka porwali zgromadzoną publiczność solidną dawką mocnego hard rocka w stylu KISS czy Twisted Sister. Już na początku koncertu zabrzmiały dźwięki największego hitu grupy – „Hard Rock Hallelujah”, który zapewnił im zwycięstwo na Eurowizji. Pojawiły się też piosenki nie grane przez zespół od kilku tras, jak przebojowe „Deadache”. Nie zabrakło kolejnych wielkich hitów – „Blood Red Sandman” czy „Devil Is A Loser”. Już w bisie zaprezentowany został natomiast tytułowy utwór z najnowszej płyty „Scare Force One” i kolejny znakomity przebój, „Would You Love A Monsterman”, którym potwory zakończyły swój występ. Występ – co warte podkreślenia – bardzo długi, bo składający się z aż 21 utworów, przeplatanych jeszcze solowymi popisami każdego z członków grupy.

Każdy z obecnych na warszawskim koncercie mógł przekonać się, że tym, czemu Lordi zawdzięcza swe nieustające sukcesy, są nie stroje potworów na koturnach, nie makabryczne przedstawienia, ale wkładanie całego serca i talentu w tworzoną i odgrywaną przez siebie muzykę. Nie jest bowiem sztuką zwrócić na siebie uwagę maską demona – sztuką jest tą uwagę utrzymać i zaskarbić sobie sympatię grona fanów. Z tym zespół Lordi radzi sobie doskonale już od kilkunastu lat – z chętnymi dzieląc się zawsze chętnie dużymi dawkami porządnego hard rocka. Kto nie wierzy – pewnie będzie miał jeszcze nie jedną okazję się przekonać, bo potwory lubią co jakiś czas powracać do Polski. Tylko najpierw muszą skończyć rozpoczętą właśnie demoniczną inwazję na resztę Europy…

Komentarze: