Chociaż zakończone w 2012 roku Epitaph World Tour było zapowiadane jako pożegnalna trasa Judas Priest, to jednak okazało się, że po ponad 40 latach działalności nie jest tak łatwo zejść ze sceny. Taką decyzję podjął ostatecznie tylko gitarzysta K.K. Downing, który opuścił grupę jeszcze przed zakończeniem trasy.
Reszta zespołu, na czele z charyzmacznym wokalistą Robem Halfordem, podjęła natomiast decyzję o kontynuowaniu działalności. Efektem tego był album Redeemer of Souls, nagrany już z nowym gitarzystą - Richiem Faulknerem - oraz promująca go trasa koncertowa, na której znalazł się przystanek o nazwie Łódź.
Na fanów zmierzających do Atlas Areny 27 czerwca czekała w ten sobotni wieczór prawdziwa metalowa uczta. Jako support przed Judas Priest wystąpił bowiem amerykański zespół Five Finger Dead Punch, który ma na całym świecie coraz liczniejsze grono fanów. Także fani z Polski wydawali się zadowoleni 45-minutowym występem zespołu, na którego czele stoją ekspresyjny wokalista Ivan Moody i gitarzysta węgierskiego pochodzenia - Zoltan Bathory. Szczególny aplauz wzbudziło świetne wykonanie utworu "Bad Company" (będącego coverem piosenki słynnej grupy o tej samej nazwie). Warto również podkreślić świetny kontakt członków zespołu z publicznością, która mogła obłowić się w liczniejsze niż zwykle fanty w postaci kostek i pałeczek.
Kwadrans przed dwudziestą pierwszą wielka kurtyna z napisem Judas Priest, która zasłoniła scenę po występie supportu, opadła, rozpoczynając występ gwiazdy wieczoru. Przyznam szczerze, że początek koncertu nie zachwycił - utwór "Dragonaut" wydawał się wykonany dość niemrawo i dopiero od kolejnej piosenki, "Metal Gods", zaczęła się prawdziwa jazda. Choć w toku koncertu nie obyło się bez lekkich potknięć w zasadzie każdego z członków zespołu, to jednak występ pozostawił kolosalne wrażenie. Klasyki, jak "Turbo Lover" czy "Breaking The Law", zostały wykonane perfekcyjnie - świetny Richie Faulkner tak doskonale zgrał się już z zespołem, iż nieobecność K.K. Downinga była zauważalna chyba tylko dla najbardziej zagorzałych fanów zespołu. Jak zwykle klasą samą dla siebie byli weterani grupy - Ian Hill i Glenn Tipton.
Oczywiście, prawdziwy pan sceny mógł być tego wieczoru tylko jeden: Rob Halford. Przyznam szczerze, iż kiedy zobaczyłem, jak o lasce drepcze po schodkach na początku koncertu, to miałem spore obawy, że będę świadkiem wymęczonego występu wiekowego metalowca. Nic bardziej mylnego jednak - tak jak i cały zespół, tak i Halford z biegiem koncertu rozkręcił się na tyle, że wątpliwości co do jego klasy zostały szybko rozwiane. A już to, w jaki sposób wyciągał dźwięki w zagranym na koniec koncertu utworze "Painkiller" czy wcześniej w "Jawbreaker", stanowiło prawdziwy majstersztyk. Mimo upływu lat, głos Halforda wciąż jest świetny i wart, by choć raz posłuchać go na żywo.
W dniu koncertu promotor trasy, firma Live Nation, ogłosił, że już wkrótce Judas Priest ponownie zawita do Polski. 10 grudnia bieżącego roku szykuje się koncert w trójmiejskiej Ergo Arenie. Jechać, czy nie jechać? Odpowiedź jest chyba oczywista!