Motorhead na Torwarze w Warszawie - nasza relacja

Motorhead na Torwarze w Warszawie - nasza relacja

Niewielu jest na świecie muzyków tak charakterystycznych, jak Lemmy Kilmister. Wąsaty wokalista z angielskiego Stoke-On-Trent jest bohaterem rozlicznych memów w wielu językach - w polskiej przestrzeni facebookowej funkcjonuje m.in. popularny fanpage  "Typowy Lemmy". Zarówno sam Lemmy, jak i jego zespół - Motörhead - posiadają na całym świecie status prawdziwych ikon popkultury. Nic więc dziwnego, że 40-lecie artystycznej działalności kapela postanowiła uczcić w najlepszy możliwy sposób - ogólnoświatową trasą koncertową, w trakcie której powróciła do Warszawy po dwóch latach przerwy.

Poprzedni występ Motörhead w stolicy Polski odbył się w ramach festiwalu Ursynalia. Tym razem, mimo iż ostatnie występy zespołu w Europie też stanowią element przeróżnych festiwali, to jednak w naszym kraju Lemmy i spółka wystąpili w ramach odrębnego koncertu. Zaszczyt supportowania weteranów rocka przypadł jedynie polskiemu zespołowi Scream Maker. Chłopaki z Warszawy swym kilkudziesięciominutowym występem potwierdzili, że ich rosnące znaczenie na rodzimej scenie rockowo-metalowej to nie przypadek. Występy na wspólnej scenie z takimi gwiazdami, jak Motörhead, powinny pozwolić im już wkrótce zaatakować sceny także w innych krajach Europy i reszty świata - w Chinach zresztą już niedawno byli...

Gdy na scenie pojawili się w końcu weterani z Anglii, publiczność była zatem już rozgrzana na całego. Mimo panującej duchoty niemal nikt nie narzekał: wszyscy czekali na hardrockowe uderzenie w wykonaniu nieśmiertelnego Lemmy'ego i jego towarzyszy - perkusisty Mikkeya Dee i gitarzysty Phila Campbella. Klasyczne zakrzyknięcie "We Are Motörhead and we play rock'n'roll!" i uderzenie nastąpiło - jednak pokazało, że Lemmy nie taki nieśmiertelny, za jakiego chciałby uchodzić. Po niemal 70-letnim wokaliście widać było, że siły już nie te - większość koncertu dość statycznie spędził przed mikrofonem, odśpiewując kolejne kawałki. Braki w możliwościach fizycznych nadrabiał jednak charyzmą i roztaczaną wokół siebie aurą rock'n'rollowego seniora, który widział, słyszał i robił już wszystko. Ruch na scenie starał się za to robić Phil, bardzo otwarcie ustosunkowany do fanów i równie ciepło przez nich przyjęty.

Chociaż koncert gwiazdy wieczoru trwał niewiele ponad godzinę, to jednak wydaje się, że fani mogli być nim usatysfakcjonowani. Wśród 15 kawałków zagranych tego wieczoru przez starszego pana z wąsem nie zabrakło bowiem takich hitów, jak "Lost Woman Blues", "Going To Brazil", "Ace Of Spades" czy wreszcie "Overkill" - utworów tak kultowych, że dla prawdziwego rockandrollowca wstydem byłoby nie usłyszeć ich choć raz na żywo. A kto wie, kiedy - i czy jeszcze w ogóle - trafi się na ziemi polskiej kolejna okazja, by zobaczyć Motörhead na żywo?

Komentarze: