Nasza relacja: Riverside w warszawskie Stodole

Nasza relacja: Riverside w warszawskie Stodole

Koncertem w warszawskim klubie Stodoła zespół Riverside zakończył swoją tegoroczną trasę koncertową promującą szóste wydawnictwo zespołu pt.  „Love, Fear And The Time Machine”.

Tylko trzy koncerty w naszym kraju to trochę mało zwłaszcza, że kluby, w których imprezy się odbyły, pękały w szwach. Nie inaczej było w Dzień Niepodległości w Stodole. Chociaż z drugiej strony nie ma to, jak grać w wypełnionej po brzegi sali, co jest zapewne marzeniem wielu nie tylko rodzimych artystów. Na pewno Riverside zasłużył sobie na taką publiczność. Nie od dziś bowiem wiadomo, że mamy do czynienia z produktem na światowym poziomie. Ale zanim przejdę do opisywania wrażeń z tego, co Riverside  zaprezentował wspomnę może, że przed nim wystąpiły dwa zespoły: polska formacja Lion Shepherd oraz The Sixxis z USA. Jak pierwszy z wymienionych zespołów zwrócił moją uwagę, bo to był naprawdę dobry występ, tak ten drugi zupełnie nie przypadł mi do gustu. Jakiś niezrozumiały dla mnie łomot, ciut za głośny i momentami chaotyczny. Na pewno wymagał większego skupienia i nie myślenia, co będzie za chwilę.

A chwilę potem już było tak, jak być powinno. Riverside rozpoczął swój występ od utworu otwierającego ostatni album, czyli „Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?). Zabrzmiał pięknie, dostojnie, otwierając cały worek dźwięków ze wszystkich sześciu wydanych do tej pory płyt. Dominowały utwory z dwóch ostatnich wydawnictw, chociaż dla mnie kawałków z „Love, Fear And The Time Machine” mogłoby być znacznie więcej. Należę do tej grupy osób, której ostatnia płyta spodobała się od pierwszego odsłuchu. A co wcale nie było takie oczywiste, gdyż wiadomo było, że płyta ma być inna, a i zaprezentowanie dwóch utworów podczas czerwcowego występu w Spodku, nie wzbudziło we mnie żadnego entuzjazmu, podobnie słyszany wcześniej „Discard Your Fear” nie spowodował żadnych emocji. Po pierwszym utworze Riverside wykonał aż 5 kawałków z poprzednich płyt i przez chwilę nawet zapomniałam o ostatniej płycie. Jednak energiczny „Saturate Me”, a po nim „Under The Pillow” wprowadziły mnie w cudowny nastrój, który pozostał aż od ostatniego dźwięku. Chyba najbardziej podczas całego występu podobało mi się fantastyczne i wręcz magiczne wykonanie „Escalator Shine”. Na bis zespół zagrał pierwszy i jedyny z pierwszej płyty „The Same River” oraz pięknie „oświetlony” zamykający ostatni album utwór „Found (The Unexpected Flaw Of Searching”.

Cóż, Riverside kolejny raz zachwyca, w pełnym tego słowa znaczeniu. To był jeden z takich koncertów, po którym nie chce się nic więcej. Zgadzało się dosłownie wszystko, forma, wykonanie, oprawa, klimat. No i niesamowite emocje, jakie ta muzyka potrafi w człowieku wzbudzić. Gdyby tak jeszcze zabrzmiało „Time Travellers” albo nie daj Boże „Afloat” to… Stodoła mogłaby odlecieć, albo spłonąć. Pozostaje zatem cierpliwie czekać do przyszłego roku i mieć nadzieję, że Riverside zrobi porządną trasę po naszym kraju, a pewnie nie tylko ja będę miała okazję zrobić sobie małe tournee, bo na pewno na jednym koncercie się nie skończy.

Komentarze:

Zobacz również: