Selfie pod sceną, czyli o fenomenie Lenny’ego Kravitza słów kilka
Opinia Wyspy.fm

Selfie pod sceną, czyli o fenomenie Lenny’ego Kravitza słów kilka

W świecie, w którym muzyka staje się coraz mniej autentyczna, gdy coraz więcej zależy od różnej maści producentów i managerów, a kolejne wypuszczane przez nich do boju gwiazdki mają niewiele do powiedzenia w kwestii, jaką muzykę będą grać – jest na szczęście jeszcze całkiem sporo artystów, którzy swą sławę zawdzięczają własnemu talentowi i osobowości.

Pokolenie Micka Jaggera, Keitha Richardsa, Paula McCartneya czy Erica Claptona powoli schodzi wprawdzie ze sceny – choć, gwoli prawdy, jest to spacer na tyle powolny, że niemal co roku można wspomnianych wyżej bohaterów wciąż zobaczyć na koncertach w różnych częściach świata – wciąż jednak możemy liczyć na jeszcze przynajmniej kilkanaście lat obcowania na scenie z rockmanami nieco młodszymi. Rozliczni gwiazdorzy, którzy w latach osiemdziesiątych zawojowali listy przebojów, wciąż trzymają się mocno, nie poddając się naporowi fali disneyowskich gwiazdeczek. Jednym z najważniejszych przedstawicieli tej grupy jest niewątpliwie Lenny Kravitz.

Trudno wskazać artystę bardziej wszechstronnego. Lenny, oprócz tego, że jest znakomitym wokalistą i gitarzystą, potrafi grać także na basie, perkusji, instrumentach klawiszowych czy akordeonie. Nic zatem dziwnego, że swe albumy nagrywa niemal bez pomocy innych muzyków. Oczywiście, na koncertach taki układ nie jest możliwy – jednak w sukurs Kravitzowi przychodzi cała grupa znakomitych muzyków na czele ze świetnym gitarzystą Craigiem Rossem.

Właśnie te koncerty pokazują prawdziwe oblicze Lennego – artysty całym sercem zaangażowanego w to, co robi. Pierwsza, zakończona właśnie część trasy koncertowej promującej najnowszy album artysty, „Strut”, nie obyła się bez problemów. Już po kilku koncertach Lennego dopadły kłopoty ze zdrowiem w postaci zapalenia krtani, które uniemożliwiało mu śpiew. Kravitz zmuszony był przełożyć trzy koncerty zaplanowane pierwotnie na koniec października – w Estonii, na Litwie i na Białorusi. Następny w kolejce był koncert w naszym kraju, który miał odbyć się w łódzkiej Atlas Arenie 3 listopada. Lenny przez tydzień przebywał w Polsce, kurując chore struny głosowe. Losy koncertu ważyły się do ostatniej chwili. Niestety dla polskich fanów, w noc poprzedzającą koncert podano informację o przełożeniu i tego koncertu. Rozczarowanie fanów było ogromne – niektórzy zresztą zdążyli już dojechać do Łodzi – jednak mona zrozumieć Lennego, który nie chciał narażać swego zdrowia, a także móc dać z siebie wszystko na scenie.

Szybko zresztą ogłoszono nową datę – 15 grudnia. Koncert w tym terminie doszedł wreszcie do skutku – i to pomimo iż po drodze kłopoty ze zdrowiem, po początkowym powrocie na trasę, pojawiły się ponownie (odwołany został m.in. koncert w Pradze). Wielu fanów miało pewne wątpliwości co do formy Lennego – występy poprzedzające koncert w Polsce składały się bowiem z zaledwie 13 utworów. Nie inaczej miało być i u nas – Lenny udowodnił jednak prawdziwość powiedzenia, że nie liczy się ilość, a jakość. W tę grudniową noc Kravitz wyszedł bowiem na scenę w jednym celu – by dać show, którym zadośćuczyni fanom za kłopoty spowodowane jego chorobą. Widać było, jak bardzo jest zaangażowany – tak przeciągał każdy utwór solówkami granymi na zmianę z Craigiem Rossem, że zagranie tych 13 utworów zajęło mu ponad 2 godziny! Wokalnie także było bez zarzutu – może poza specyficzną piosenką „The Chamber”, która wydaje się dość trudna do zaśpiewania – a szczególnie pod koniec koncertu.

--> Zobacz także: Lenny Kravitz w Łodzi - Fotorelacja Przemka Kokota

Tym jednak, co z pewnością najlepiej zapamiętają osoby obecne wtedy w Atlas Arenie (włącznie z autorem tych słów) było to, jak Lenny potraktował ich samych – czyli swych fanów. Wielokrotnie wychodził do publiczności, w trakcie „Let Love Rule” wspinając się nawet na trybuny, gdzie przez długie minuty przybijał wszystkim chętnym piątki i pozwalał fanom robić ze sobą „selfie”. Sam zresztą także poddał się temu trendowi – jeszcze przed koncertem wyszedł bowiem do zgromadzonych pod sceną pierwszych uczestników koncertu, by zrobić zdjęcie, które od razu zamieścił na swym facebookowym profilu. Kilku szczęśliwców (w tym także niżej podpisany) zdobyło także wspaniałą pamiątkę w postaci autografu artysty – pod koniec koncertu Lenny stanął na brzegu sceny i kazał podawać sobie płyty do podpisu. Widać było, że kontakt z fanami sprawia mu niesamowitą wręcz radość. Dopiero to uzmysłowiło mi, jak naprawdę rozczarowany był Lenny okolicznościami koncertu, który odbył się przed ponad pięciu laty w Krakowie. Jak to zwykle bywa na odbywających się tam Wiankach, także i w czerwcu 2009 roku scena ustawiona była po jednej stronie Wisły, publiczność zaś gromadziła się po drugiej. Jakoś po trzeciej piosence mocno niezadowolony Lenny rzucił głośno: „ja jestem tutaj, a wy tam, tak daleko… co za g******a organizacja!”.

Już wkrótce Lenny Kravitz, wraz z kolejną częścią trasy „Strut” powróci do Polski. Koncert w Gdańsku, zaplanowany na 8 sierpnia, ma być zamknięciem tej serii występów. Miejmy nadzieję, że tym razem obędzie się bez problemów. Może zresztą tym razem przygotuje dla polskich fanów, którzy wyraźnie przypadli mu do gustu, niespodziankę w rodzaju tej, jakiej doświadczyła ostatnio publiczność w Pradze (na kilka utworów dołączył do niego gość w postaci przebywającego akurat w tym czasie w czeskiej stolicy Carlosa Santany)? Z Lennym można się spodziewać wszystkiego, więc kto ma w sierpniu czas, to… na Gdańsk marsz!



Komentarze: