W historii muzyki rozrywkowej niewiele było tak naprawdę zespołów, które na szczyty popularności wyniesione zostały dzięki prawdziwej, ocierającej się o geniusz, wirtuozerii artystycznej swych członków. Oczywiście - umiejętność trafienia - i to po wielokroć - w gusta słuchaczy z całego świata za pomocą prostych riffów czy niekoniecznie wysublimowanych tekstów też jest jakąś formą geniuszu. Niekiedy jednak nie mniej ważna od samej muzyki jest otoczka, która jej towarzyszy - w tym umiejętność jej sprzedania. Niedoścignionymi mistrzami w tej materii był, jest i będzie "najgorętszy zespół na świecie" - KISS.
Na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia dwóch chłopaków z Nowego Jorku, Paul Stanley i Gene Simmons, stworzyło zespół Wicked Lester, którego założeniem od początku było, by być innym, niż wszystkie. Po uzupełnieniu składu o gitarzystę Ace'a Frehleya i perkusistę Petera Crissa, panowie przyjęli nową nazwę - KISS i rozpoczęli swą wielką muzyczną podróż. Żeby się wyróżnić, postanowili ze swych koncertów uczynić show, jakiego dotąd świat nie widział. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych koncerty nie przypominały bowiem w najmniejszym stopniu tego, co możemy zobaczyć dziś: nie było efekciarskich, 360-stopiowych scen czy laserowych pokazów nadających występom epicki wymiar. Gdzieniegdzie pojawiały się, a i owszem, jakieś pierwsze sceniczne gadżety - jak nadmuchiwany wielki balon w kształcie penisa na koncertach The Rolling Stones. Generalnie jednak koncerty w tamtych czasach wyglądały tak, jak choćby łatwo dostępne na YouTube koncerty The Beatles - paru chłopaków wskakiwało na maksymalnie prostą scenę, przez jakąś godzinę grało swoje przy uciesze setek fanów (czy też głównie fanek...), i... tyle. Kolorytu na scenie nadawały zaś co najwyżej stroje artystów.
I właśnie w takim świecie nagle zjawił się KISS: zespół złożony z facetów występujących w cudacznych makijażach, nie mniej dziwacznych strojach i butach na kilkunastocentymetrowych koturnach. Do tego każde show okraszone było licznymi pokazami pirotechnicznymi i tonami konfetti lecącymi na fanów na zakończenie występu. Dziś, po czterdziestu latach, w zasadzie nic się nie zmieniło: podchodzący pod sześćdziesiątkę Paul Stanley przelatuje w trakcie koncertu nad setkami fanów i rozwala swą gitarę, Gene Simmons pluje sztuczną krwią, a gitary Tommy'ego Thayera (następcy Ace'a Frehleya) bucha ogień. A wszystko to robią faceci "w słusznym wieku", z których jeden ma wymalowaną gwiazdkę na oku, a drugi - koci pyszczek. Kicz, jakich mało, nieprawdaż?
Gdzie zatem tkwi tajemnica KISS? Co sprawia, że po czterdziestu latach wciąż ich występy przyciągają setki fanów, którzy jak zahipnotyzowani patrzą następnie przez dwie godziny na popisy czterech przebierańców? Ano to, że oprócz tych wszystkich efekciarskich elementów, koncerty KISS to jednak przede wszystkim dawka starego, dobrego, naprawdę mocnego hard rocka. Muzyka i efekty w tym przypadku okazały się ponadczasową receptą na wyjątkowy sukces. I choć czasem ich teksty zakrawają o kicz nie mniejszy, niż ich stroje (vide "You pull the trigger of my... love gun") a i wokale już nie te, co kiedyś - to jednak Paul Stanley, Gene Simmons i spółka w swej kategorii naprawdę nie mają sobie równych. Mimo upływu lat, wciąż dają z siebie wszystko na scenie i widać, że robią to z wielką przyjemnością - której jedyną miarą nie są wcale jedynie kolejne miliony spływające na ich konta. Mają ich przecież już tyle, że spokojnie starczyłoby nie tylko im, ale też ich potomkom. Grają, bo chcą - a nie, bo muszą.
Trwająca obecnie trasa z okazji 40 lat istnienia zespołu ponownie omija Polskę. Niestety - wobec fiaska planowanego w 1997 roku koncertu (na który nawet sprzedawane już były bilety), jak dotąd nie udało się sprowadzić KISS do Polski. Fani z naszego kraju mieli za to okazję zobaczyć swych ulubieńców w Niemczech, Austrii czy Czechach. Pozostaje jedynie liczyć na to, że w planie kolejnego tournee, które - jeśli wierzyć słowom Paula wypowiedzianym na koncercie w Lipsku - rozpocząć się ma już w przyszłym roku, tuż po wydaniu kolejnej płyty - jednak znajdzie się przystanek choćby w Łodzi czy Krakowie. Jak bowiem głosi hasło przewodnie koncertów KISS: "you wanted the best, you got the best" - a fani z Polski swym poświęceniem, objawiającym się poprzez podążanie za swymi idolami po całym niemal świecie, niewątpliwie na "najlepsze" sobie zasłużyli.