Cykl warszawskich koncertów Władysława Komendarka
Opinia Wyspy.fm

Cykl warszawskich koncertów Władysława Komendarka

Z czym kojarzy się Wam Władysław Komendarek? Dla jednych będzie synonimem byłej grupy rocka symfonicznego Exodusa. Dla drugich z Jarocinem. Dla innych jeszcze, z filmem „Metropolis” (W. K. był tu taperem). No, i nie można zapomnieć tego najważniejszego skojarzenia, czyli cywilizacji Układu Słonecznego wokół Zeta Reticuli. (Alter ego Komendarka to właśnie kosmita z innej planety o nieporównywalnie wyższym etapie rozwoju.)

Może te cztery skojarzenia lepiej podsumują twórczość wybitnego (ale niestety niedocenianego) artysty mieszkającego w Sochaczewie, z którego okolic pochodzą różnorodni twórcy, jak Fryderyk Chopin, Oser Warszawski (pisarz tworzący w języku jidysz), czy Władysław Ślewiński (malarz). Nie bez przyczyny z perspektywy tej eklektycznej mieszanki właśnie powinniśmy odkryć „Reticulistę”.

Pierwszy koncert W. K., na który zostałem zaproszony, był zatytułowany „CHROBOT #6” i odbył się 25 maja w niezbyt przyciągającym lokalu „Ada” przy ulicy Puławskiej w Warszawie.  Było może około 40 osób (koncert nie był rozreklamowany) w małej sali stwarzającej kameralną atmosferę. Na początku była sesja pytań i odpowiedzi, w czasie której dowiedzieliśmy się m. in., że „aby unikać starych, wyczerpanych schematów, melodii, w utworze nie należy ich nadużywać”  i, że świeżość kompozycji wyłania się z „niesłuchania RMF FM”. Chyba chodziło artyście o stacje komercyjne w ogóle, bo nie jest wykluczone, że któregoś pięknego dnia pojawi się Komendarek przy Justinie Bieberze i zespole Weekend na falach krakowskiego nadawcy. Ale tamci, to R&B i discopolo, a Komendarek, to…  tu jest właśnie pewien problem (a może to zaleta?), ponieważ trudno go zaszufladkować. W czasie koncertu wyraźny był mocny wpływ industrialu (czyżby „Reticulista” był rozczarowany ziemską cywilizacją?), przy czym pojawiły się obfite pasaże Beethovena, Hammondowe organy w stylu rocka psychodelicznego lat 60-tych i solówki gitarowe zagrane klawiszami – nie mniej ekspresywnie niż u prawdziwych gitarzystów w typie Janicka Gersa – czy jazzowe wariacje przypominające nam odrobinę awangardę DnB Squarepushera. Trzeba więc naprawdę lubić różne trendy muzyczne, aby docenić tego typu fuzje gatunkowe. Gorliwcy minimalizmu, Kraftwerk czy Goa Trance’u: ten koncert może się Wam nie spodobać. Może i dlatego artysta, na scenie polskiej muzyki elektronicznej już od przeszło 30 lat, po wydaniu 25 skrajnie różnych albumów ma tak słaby zasięg komercjalny – w tych dzisiejszych czasach upraszczającego marketingu. 

Szczególnie wybijające się w trakcie tego 90-minutowego spektaklu były sekcje rytmiczne zagrane ręką tak precyzyjnie, że z trudnością można było je odróżnić od arpeggiatora komputerowego DAW. Od strony muzycznej trudno wskazać jakieś minusy. Trochę irytujące było ciągłe użycie wokali w nieznanym języku (reticulskim?) przez ten sam efekt vocodera przez niemalże całe 90 minut. Przydałoby się, żeby wokale trochę zmieniały się co jakiś czas. Brakowało także ciekawych przerywników, które nadałyby jakiś kształt tej amorficznej ciągłości wolno (zbyt wolno, moim zdaniem) ewoluującej muzyki. Był jednak przerywnik wzięty z muzyki lat 20-tych, tak niespodziewany, że od razu wzbudziło to zaciekawienie. Takich krótkich, dziwnych interludiów powinno być więcej. Mogła też być ciekawsza perkusja, zbyt rzadka, tradycyjna i mało urozmaicona.

Warto tu wspomnieć, że nie był to tylko koncert, ale miało to być całe show multimedialne. Były różne filmy, bogate pejzaże natury, jak i miejskie. Ale ogólne wrażenie, jakie wywarły – same w sobie zapierające oddech – było jednak minimalne dla widza, ponieważ nie było żadnej synchronizacji obrazu z muzyką. Puszczano również dym co jakiś czas przypadkowo, znów bez powiązania z muzyką. Lasery świeciły gdzieś w sufit, całkowicie zagubione. Wymaga to dopracowania od pana Komendarka, aby efekty wizualne podkreślały muzykę, a nie prowadziły odrębnego życia. Wypadałoby też zmienić efekty filmowe; większość czasu oglądamy ciągle przyspieszone obrazy – ciekawe to jest do pewnego momentu… po jakimś czasie zaczyna nudzić.

Kolejny koncert odbył się 27 czerwca w „Chmurach”, na Pradze-Północ. Lokal, stary budynek z czerwonej cegły, w którym mieściła się kiedyś drukarnia, został gustownie przekształcony na „klubokawiarnię” z hostelem: ogród, jedzenie i staromodna dekoracja stworzyły atmosferę zachęcającą do poznawania nowej muzyki wraz z innymi melomanami. Spektakl zaczął się dopiero o północy (nie o 20.00, jak informowano na stronie internetowej artysty), po występach grup metalowych –  lub dokładniej grindcorowych – Rogi, X i Antigama (czołowy występ). Bez wątpliwości, gwiazdami wieczoru byli X: dźwięk bardzo dynamiczny o różnych fragmentach silniejszych i spokojniejszych oraz o dużej różnorodności stylów wokalnych, doskonale wymiksowanych pod względem głośności i EQ. Jedyny mankamentem był irytująco fałszywy amerykański akcent, nad którym warto by było popracować lub po prostu śpiewać po polsku! Tu też były najciekawsze solówki gitarowe, często zmieniające styl grania i melodii. Nie wiem, o co chodziło w tekście jednego utworu - ciągle powtarzające się „one, zero, zero, one…”: krytyka cyfryzacji czy przykład improwizowanych słów? W każdy bądź razie, muzykę X absolutnie warto poznać.

Ale wróćmy do Komendarka…  Zaczął swój występ jednym utworem z Antigamą. Jazzowe pasaże, na tle zniekształconego, „brudnego” dźwięku rockowych gitar, słabo się przebijały; tylko jedna bardzo prosta barwa – klasyczna analogowa – pięknie brzmiała. Oczywiście takie barwy same w sobie nie są ciekawe – chyba, że jesteś zwolennikiem minimalizmu.  W tym przypadku, gdy artysta grał z podkładem grindcorowym, przydałoby się instrumentarium mniej gęste, prostsze, który by uzupełniało muzykę Antigamy, a nie konkurowało z nią. Na samym początku lasery były ciekawie ustawione na samym ciele artysty – co dało przerażający, kosmiczny efekt – ale po krótkim czasie kierunek naświetlenia się zmienił i pomimo kilku prób, aby go na nowo ustawić, już do końca koncertu laserów nie było widać.

Występ przed bisem można podzielić na dwie części, obydwie zdominowane przez improwizację: pierwsza na tle długich ciemnych akordów; druga –  o zupełnie innym charakterze – na tle rytmicznego arpeggiatora. Ten ciekawy kontrast został jeszcze wyostrzony przez klasycznie zagrane, cudowne interludium bogatych barokowych organów. Szkoda tylko, że perkusja była zupełnie nieobecna lub tak schowana w miksie, że w ogóle nie było jej słychać! Oczywiście, jako miłośnik muzyki elektronicznej dance’owej, w szczególności dubstepu, jestem bezwstydnie stronniczy - lubię silną perkusję. Natomiast, nie ma takiej konwencji, żeby perkusja musiała być zawsze obecna i nie mam Komendarkowi za złe, że jakby do niej nie przywiązywał uwagi. Ale w drugiej części - z arpeggiatorem - aż się prosiło, żeby potężny rytm się w którymś miejscu pojawił. Najbardziej irytującym aspektem koncertu – jak i w występie w „Adzie”– były te wokale, o którym już wcześniej wspomniałem. Jeszcze bym nadmienił moje wrażenie, że ten sam efekt bardzo silnego echa był przesadnie stosowany przez cały czas koncertu, i w całym miksie, osłabiając w ten sposób pasaże zagrane staccato i inne elementy rytmiczne.

Jednak pomijając te zastrzeżenia, ogólne wrażenie było jak najbardziej pozytywne, bo mamy do czynienia z bardzo rzadkim talentem, którego twórczość wciąż się rozwija. Nigdy nie możemy być pewni, co usłyszymy u Komendarka. Ciągle nas zaskakuje – i oby tak dalej było.

Kolejny koncert W.K. odbędzie się pod koniec października, w czasie SoundEdit Festivalu 2015 w Łodzi (data pozostaje do ustalenia).

Dalszych informacji proszę szukać na profilu facebookowym Władysława Komendarka lub na stronie internetowej: http://www.e-sochaczew.pl/komendarek/

Bob Bobson (Szczególne podziękowanie Emilii Jagannathan za poprawkę językową.)

Komentarze: