YU: „Zmontowaliśmy małego potworka”

YU: „Zmontowaliśmy małego potworka”

Debiutancki album duetu YU „We are sorry” dopiero co pojawił się na polskim rynku muzycznym. Jego twórcy, czyli Samanta Janas i Kuba Krupski twierdzą, że podążanie za modą zabija oryginalność, dlatego ich płyta jest niemodna. O procesie jej tworzenia, polskiej scenie elektronicznej i kiczowatej sztuce opowiedzieli specjalnie w rozmowie z Wyspa.fm.

Karolina Kozłowska, Wyspa.fm: Niedawno światło dzienne ujrzał wasz debiutancki album. Skąd wziął się pomysł na tę płytę, jak przebiegał proces jej tworzenia?
Kuba Krupski: Pomysłu na płytę nie było. Gdy zaczęliśmy ją robić, to po prostu czerpaliśmy materiał z tego, co nosiliśmy  w sobie. Nie bardzo się przejmowaliśmy, czy to będzie tworzyć całość, będzie spójne czy też nie. Po prostu zaczęliśmy działać i w efekcie zmontowaliśmy takiego małego potworka, który w pewnym momencie wstał, pobiegł i my teraz próbujemy za nim nadążyć, a nieraz nie wiemy, gdzie biegnie.

Gdzie nagraliście ten krążek?
K.K.: Płytę nagrywaliśmy w Łodzi w Robak Studio u mojego przyjaciela, u którego już miałem przyjemność nagrywać album z innym projektem. To wszystko się trochę ciągnęło, ale w końcu udało się.

Właśnie, płyta ta miała ukazać się już jesienią zeszłego roku, jednak premiera się opóźniła. Dlaczego? Chcieliście jeszcze popracować nad tym albumem czy wpływ miały jakieś inne czynniki?
Samanta Janas: Tak, wydawało nam się w czerwcu minionego roku, że będziemy gotowi na jesień, ale okazało się, że jeszcze dużo elementów trzeba było ogarnąć. To nie jest tylko i wyłącznie kwestia komponowania, ale również logistyki związane z wypuszczeniem płyty. Nie mieliśmy wcześniej takich doświadczeń ze swoim własnym, autorskim projektem. Potrzebowaliśmy odrobinę więcej czasu, stąd ta data – maj tego roku.
K.K.: Materiał na płytę był już gotowy dosyć dawno temu, tylko baliśmy się go wypuścić, bo wtedy był taki wysyp muzyki elektronicznej w Polsce. Nie chcieliśmy być zbyt modni, dlatego zdecydowaliśmy się poczekać. Tak naprawdę to, co jest modne teraz, przestaje być modne dokładnie w tym samym momencie, a niemodne staje się modne. Dlatego czekaliśmy aż stanie się niemodne, żeby stało się modne. To jest zagmatwane, ale prawdziwe.

Muzyka elektroniczna nadal jest modna. Niektórzy wykonawcy tylko trochę z nią romansują, dla innych stanowi ona podstawę kompozycyjną. Pojawiają się debiutanci, o których mówi się, że utrzymują światowy poziom. Co wy sądzicie o tej polskiej scenie elektronicznej?
K.K.: Bardzo fajnie, że się pojawiła. Natomiast wszystko ma swój początek i koniec. To jest naczynko, które ciągle się napełnia i w pewnym momencie jest pełne. Być może świat jeszcze tego nie zauważył i nie docenił, ale myślę, że jeśli chodzi o poziom w tej dziedzinie, to Polska jest przodująca. Mamy bardzo dużo ciekawych zespołów na wysokim poziomie. Są to przede wszystkim bardzo młodzi ludzie, bo ta muzyka charakteryzuje się tym, że można ją robić samemu. Można przelać to, co się ma w głowie bez udziału osób trzecich czy piątych. Są to zdolni muzycy, którzy wnieśli powiew świeżości.

Karierę robią The Dumplings, mocno zaznaczył się debiut duetu Rysy. A wy macie jakichś swoich ulubionych muzyków w tym gatunku?
K.K.: Byłem absolutnie zachwycony The Dumplings. Oczywiście KAMP!, który w ogóle zaczął całą tę modę na muzykę elektroniczną i Rebeka, która jest w trójce najlepszych polskich wykonawców, a może nawet i światowych.

Twierdzicie, że inspiruje was to, co niedobre i niemodne. Co dokładnie kryje się pod tymi określeniami?
S.J.: Jak pracowaliśmy nad tą płytą, to tak na dobrą sprawę staraliśmy się nie inspirować niczym. Nie podążaliśmy utartymi ścieżkami, tylko próbowaliśmy zrobić coś totalnie szczerego z serducha, co po prostu wynikało z danego momentu. Ta płyta wygląda tak, ale nie mamy pojęcia, jaki kształt obierze drugi album. Nie wiemy, czy będzie on elektroniczny, czy może w ogóle w innym charakterze. Nie zastanawiamy się nad tym. Niemodne i niedobre – to jest kopalnia pomysłów. Szukanie w tych miejscach, gdzie coś się nie udało, wystąpił jakiś błąd, może być bardzo inspirujące.
K.K.: Natomiast niebezpieczne jest inspirowanie się rzeczami, które są aktualnie modne, ponieważ przez to traci się oryginalność.

Wasz projekt jest bardzo oryginalny i trochę tajemniczy. Do jakiej grupy odbiorców chcecie z nim trafić? Myślicie, że polski słuchacz jest na was gotowy?
S.J.: Tak, jesteśmy pewni, że polscy słuchacze są gotowi, chociaż możemy powiedzieć o kilku polskich słuchaczach. My możemy wypowiedzieć się tylko na podstawie odzewu ludzi, którzy zetknęli się z naszą płytą. Są wśród nich zarówno osoby młode, jak i takie, które pamiętają muzykę elektroniczną lat 70. i 80. Spotkaliśmy się z bardzo dobrym przyjęciem, więc na tej podstawie możemy stwierdzić, że polski słuchacz jest gotowy na YU mimo tego, że nie jest to projekt oczywisty. Nie jest łatwy do ugryzienia i być może ktoś nie do końca będzie wiedział, czego może się spodziewać. Możemy tylko zagwarantować, że ten projekt powstał, aby ludzie dobrze się przy nim bawili na energetycznych koncertach i wychodzili z nich uśmiechnięci.

Wspomniałaś o opiniach w internecie. Wasz pierwszy singiel traktuje o tych wszechobecnych „hejtach”. Czytacie zdanie innych na swój temat w wirtualnym świecie czy wolicie się od tego odciąć?
S.J.: Pewnie nie wszystko czytamy, ale czasem oczywiście zaglądamy z ciekawością. Chyba nie da się od tego odciąć. Wtedy trzeba by po prostu udawać, że ten świat internetowy nie istnieje. Jednak to, co się w nim pojawia nie ma jakiegoś znacznego wpływu na nas. Szanujemy fakt, że komuś może się nie podobać i ma inne zdanie niż my, ma do tego prawo. Kwestia w jakiej formie to oznajmia światu.

Oprócz muzyki paracie się też innymi dziedzinami sztuki. Samanta próbowała swoich sił w aktorstwie, teraz robi doktorat na ASP. Kuba jadł chleb z niejednego muzycznego pieca, dodatkowo sami piszecie teksty. Myślicie, że ta swego rodzaju wielozadaniowość, wszechstronność stanowi wyznacznik współczesnego artysty kompletnego?
K.K.: Tak. Uważam, że żyjemy w czasach, w których każdy może wszystko. To jest absolutnie cudowne, że nie ma żadnych granic. Jeżeli ktoś chce nakręcić film czy nagrać piosenkę, to może to zrobić sam. To oczywiście ma dwa aspekty, bo z jednej strony poznajemy mnóstwo ciekawych ludzi, ale z drugiej jest ogromna konkurencja. Jest bardzo dużo zespołów – można to wywnioskować z pokoncertowych rozmów, w których co druga osoba mówi, że ma kapelę, ale myślę, że to jest bardziej atut.
S.J.: W naszym przypadku to miało o tyle dobrą stronę, że mieliśmy wpływ na wszystko od początku do końca. Unikaliśmy ingerencji i interwencji kogoś z zewnątrz. Budowaliśmy ten materiał w taki sposób, jaki dokładnie chcemy, żeby był. Po drodze trafiliśmy na ludzi, którzy poczuli to samo, co my i po prostu w tym duchu pracowaliśmy. Nie było takiej sytuacji, że ktoś mówił nam, co mamy zrobić, żeby singiel trafił do radia czy żeby ludzie kupili więcej płyt. Takie myślenie jest zupełnie obce temu projektowi.

Czy istnieje jakaś recepta na to, żeby się wybić spośród tego licznego grona muzyków? Nieuniknione jest podporządkowanie się komercyjnym przesłankom czy wręcz przeciwnie, trzeba konsekwentnie iść swoją drogą i realizować własne cele?
K.K.: Nie bardzo wiemy, bo my idziemy swoją drogą, ale nie mamy pojęcia, dokąd nią dojdziemy. Nie wiem, czy istnieje taka recepta i czy w ogóle jest potrzebna.
S.J.: Wtedy mamy do czynienia z produktem. Jeżeli idziemy jakąś utartą ścieżką, na której znanej są wszystkie równania, to wiemy, jaki czeka nas końcowy efekt. Nasz projekt jest bardziej wolny, taki nasz, osobisty.
K.K.: W naszym przypadku nic nie było zaplanowane. Rozpoczynając prace nad tym materiałem nie wiedzieliśmy, czy wykształci się z niego płyta, czy może performance prezentowany na ulicach. Myśleliśmy, że będziemy wypuszczać pojedyncze single, jednak tych piosenek trochę się nazbierało. Okazało się, że spotkało się to z pozytywnym odbiorem, więc stwierdziliśmy, że warto zrobić płytę.

Ty Samanta właściwie stawiasz swoje pierwsze kroki w świecie muzycznym, więc masz na niego świeże spojrzenie. Kuba występował w zespołach Kamień Kamień Kamień i Tune, ale one grały zupełnie inną muzykę. Te różne doświadczenia pomagały czy może przeszkadzały w pracach nad debiutancką płytą YU?
S.J.: Dla mnie faktycznie świat muzyki jest kompletnie nowy. Wejście w niego wynika z mojej osobistej drogi, którą sobie obrałam. Zajmując się multimediami musiałam w pewnym momencie dotknąć dźwięku, bo jest on w sferze moich artystycznych zainteresowań. To pociągnęło za sobą bardziej rozbudowaną formę, czyli muzykę. W tym miejscu zderzyliśmy się z Kubą – ja wchodziłam eksplorować nowy obszar, a Kuba chciał dołożyć coś do swojej autorskiej muzyki.
K.K.: Na pewno pomagały. 70% zespołu i robienia muzyki to są tak naprawdę koncerty. Tego nie da się nauczyć w domu i to jest coś, co zdobywałem latami. Doświadczenie cały czas procentuje. Wszystko też się uzupełnia – to, czego nie mogłem mieć w Tune, bo tamten zespół jest już określony i musi taki zostać, wykorzystałem w tym projekcie. To poszerzanie horyzontów bez konieczności rezygnowania z wcześniej obranych dróg jest bardzo rozwijające.

Skąd wzięło się u was zainteresowanie kulturą wschodnią, jej klimatem, tamtejszą muzyką, podczas gdy dla większości polskich wykonawców dużo bardziej atrakcyjny wydaje się kierunek zachodni?
S.J.: Szukamy rzeczy nieoczywistych. Internet jest takim miejscem, w którym możemy się zderzyć z całym światem, a nas akurat zaprowadziło w tamtą stronę. Wschodnia kultura jest dla nas tak szalenie egzotyczna, obca, dziwna, że aż interesująca.
K.K.: Kraje azjatyckie, jak chociażby Japonia czy Chiny, mają ogromny wpływ na to, co się dzieje w Europie, także Zachodniej. Tylko te oddziaływania nie są tak bezpośrednie. Wschód ma zupełnie inne granice pojęcia estetyki i odwagi w rozróżnianiu rzeczy przyzwoitych od nieprzyzwoitych. Przez to także na naszym kontynencie to się przesuwa. My także chcieliśmy przemieścić tę granicę i zobaczyć, co się wydarzy.

Czy jednak to przesunięcie granicy estetyki nie zahacza o kicz?
K.K.: Tak, jak najbardziej. To po prostu jest kicz. I teraz pojawia się pytanie, jeśli dla Azjatów ten kicz jest zupełnie naturalny, to czy on jest cały czas kiczem? Dla nas to jest kicz, a dla nich codzienność.
S.J.: Przecież były takie momenty w sztuce, kiedy kicz awansował do miana bycia sztuką wysoką. Cały nurt campu się na tym osadzał.
K.K.: W pewnym momencie jakiś rodzaj sztuki staje się już tak popularny, że przestaje być sztuką wyższą i trzeba wtedy poszukać po drugiej stronie. Słynny „Pisuar” Duchampa jest tego przykładem. Oczywiście później następuje przesyt takimi dziwnymi rzeczami i z powrotem ma miejsce zwrot w stronę sztuki grzecznej. My jesteśmy teraz po tej drugiej stronie.

Czyli mamy do czynienia z cyklicznością. Przesuwamy granice, kicz staje się wartością, a później powracamy do tych utartych kanonów.
K.K.: Dokładnie tak. Uczono nas w szkołach o tych epokach – w średniowieczu na pierwszym miejscu był Bóg, w renesansie człowiek, w baroku znowu wiara, a w oświecenie ponownie człowiek. To wszystko się buja i tworzy taką sinusoidę od samego początku. Trzeba też wiedzieć, gdzie sztuka się znajduje, a to jest bardzo trudne.

W waszej twórczości ważny element stanowią też te aspekty pozamuzyczne – oprawa graficzna, stroje, teledyski. Macie pomysł na siebie i skrupulatnie go realizujecie. Widać, że to wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
S.J.: Dziękujemy, potraktujemy to jako komplement (śmiech). Faktycznie dbamy o to, wszystko jest precyzyjnie wymyślone. Ci, którzy nas znają mówią, że ten projekt jest w 100% nami. Jeśli ktoś nas zna prywatnie to wie, że jeżeli byśmy mieli zrobić płytę, to ona dokładnie tak by wyglądała.
K.K.: Jednak robimy to też po to, żeby po prostu mieć z tego radochę. To są rzeczy, które nas bawią i pozwalają nam się cieszyć.

Czyli bardziej pozwalacie sobie na luz i swobodę twórczą niż sztywną precyzję w swoich działaniach?
S.J.: Trzeba jednak zaznaczyć, że ten projekt traktujemy bardzo poważnie. Dbamy o jakość, żeby to była bardzo dobra płyta pod względem muzycznym.  To nie jest żart muzyczny, bo przykładamy dużą wagę do tekstów i oprawy. Bardzo nam zależy, żeby to było wykonane na określonym poziomie.
K.K.: Gdyby zastanowić się nad najgłupszymi elementami naszego materiału – na przykład postać w teledysku strzela laserami z oczu. Wcześniej my te lasery wybieramy dwa dni, żeby to świetnie wyglądało.
S.J.: Nic tutaj nie jest przypadkowe. Nawet lasery z czegoś wynikają i są użyte w określonym celu.

Wydaliście teraz płytę, a jaki będzie następny krok? Zdradźcie swoje plany na przyszłość. Szykujecie jakąś trasę koncertową?
K.K.: Bardzo byśmy chcieli. To jest moment, którego nie możemy się doczekać. Koncerty na żywo to najpiękniejszy i najtrudniejszy aspekt tworzenia muzyki. Musimy się do tego dobrze przygotować i jeszcze w tym roku na pewno wyruszymy w trasę koncertową.
S.J.: Ona znajduje się już w procesie tworzenia. Pracujemy nad graniem na żywo, nad kalendarzem, klubami, ciekawą oprawą, która by się spodobała ludziom. Chcemy, żeby po prostu nasza muzyka ich cieszyła. Wizualizacje będą miksowane na żywo i jesteśmy w fazie przygotowań.
K.K.: Mamy dużo zagwozdek technicznych, bo wszystko musimy robić sami. Nie kupujemy sprzętu za ciężkie pieniądze. Samanta ma niemiecki syntezator, który jest podłączony do projektora. Gra na klawiszach, ale nie dźwiękami, tylko obrazem. Trzeba sobie radzić. Mamy nadzieję, że będzie ciekawie.

Komentarze:

Zobacz również: