Thobbe Englund przez cztery lata członkostwa w grupie Sabaton dał się poznać jako wszechstronny muzyk, który nie tylko szaleje z gitarą, ale w razie potrzeby potrafi też dać czadu za mikrofonem. W lipcu ubiegłego roku ten utalentowany, sympatyczny Szwed zaskoczył jednak wszystkich swych fanów, ogłaszając swą decyzję o odejściu z zespołu. Na szczęście, Thobbe nie zamierzał zupełnie kończyć z muzyką, a jedynie poświęcić się własnym projektom. W marcu premierę miał pierwszy album Thobbego po odejściu z Sabatonu, zatytułowany "Sold My Soul". Między innymi o tej płycie, o wspomnieniach związanych z Sabatonem i planach na przyszłość porozmawialiśmy z Thobbem przy okazji jego niedawnej wizyty w Polsce, kiedy to w ramach wspólnej trasy z grupą Bloodbound wystąpił w Gdańsku i Warszawie.
Rozmowę przeprowadzili Mateusz M. Godoń i Oliwia Cichocka.
MATEUSZ: Spotykamy się zaraz po premierze Twojego nowego albumu, „Sold My Soul”. Słuchałem go już kilka razy i mam wrażenie, że dawno nie słyszałem równie zróżnicowanego albumu. Skąd wziął się pomysł, by nadać temu krążkowi tak mocno urozmaicony charakter?
THOBBE: Przede wszystkim, muszę zacząć od tego, że album o takim kształcie chodził mi po głowie już od paru ładnych lat. Zawsze byłem mocno wkręcony w muzykę hardrockową czy heavymetalową i widziałem, jak mocno się zmienia na przestrzeni dekad. Przez jakieś 15 ostatnich lat technika poszła mocno do przodu i nagrania studyjne stały się tak bardzo precyzyjne, że brzmią niemal sztucznie. W moich uszach niektórym nowym albumom, nawet w przypadku tych wydanych przez najbardziej cenionych artystów, brakuje wyrazu i duszy, bo to, co zostało nagrane, zostało później na komputerze doprowadzone do nienaturalnej perfekcji. Chciałem wyłamać się z tego schematu, bo w dzisiejszych czasach jest bardzo łatwo pójść tą drogą i obrobić wszystko w studiu, ale zdecydowanie trudniej – i sądzę, że ciekawiej – jest jednak nagrywać w bardziej oldschoolowy sposób! Było to więc spore wyzwanie, ale bardzo chciałem je podjąć – podobnie jak pozostali członkowie mojego zespołu. Wydaje mi się, że wyszło nieźle – a przy tym nagrane przez nas piosenki brzmią lepiej na żywo, niż na płycie. I o to chyba chodziło!
MATEUSZ: Zdarzają się czasem ludzie o wielu osobowościach, ale Ty jesteś jedną z niewielu osób, które dysponują kilkoma głosami! Jak to się dzieje, że raz potrafisz brzmieć jak Ozzy (jak choćby w piosence „The Glow”), a innym razem jak Pär Hulkoff (na przykład w utworze „Trägen Vinner”)?
THOBBE: W tym ostatnim przypadku może to ma związek z tym, że to jest piosenka po szwedzku, a w tym języku trzeba inaczej modulować słowa, niż w angielskim – i stąd może się nasuwać naturalne skojarzenie z wokalem Pära. Powiedziałbym jednak, że w „Trägen Vinner” śpiewam ogólnie w ten sam sposób, co choćby w „Annihilation” – a to jest moja podstawowa barwa głosu. Ale fakt, że w toku mojego rozwoju w roli wokalisty zauważyłem, że potrafię nadawać mojemu głosowi zróżnicowane brzmienie. Pozwala mi to na mnóstwo zabawy przy śpiewaniu, a przy tym na wyrażanie siebie i swych emocji w bardzo urozmaicony sposób. Cieszę się bardzo, że udało mi się odkryć w sobie takie zdolności i korzystam z nich, kiedy tylko mogę.
MATEUSZ: To jest wręcz nie do wiary, że na albumie usłyszeć można tyle różnych stylów śpiewu – a potem okazuje się, że oprócz Ciebie pojawia się na nim zaledwie dwóch gości! Czym się kierowałeś, zapraszając do udziału w nagraniach właśnie Nilsa Patricka Johanssona i Gabora Nagya?
THOBBE: Jeśli chodzi o Nilsa Patricka, to było tak, że napisałem piosenkę „Wounded Knee” już jakieś 2 lata temu i od razu wiedziałem, iż to wyjdzie z tego coś naprawdę fajnego – ciężka sztuka w stylu z lat 90-tych, w klimacie albumów „Strange Highways” czy „Angry Machines” z repertuaru Dio. Miałem jednak poczucie, że mój własny głos (w żadnej jego wersji) nie będzie do tej piosenki pasował. Potrzebowałem kogoś, kto będzie brzmiał równie epicko, jak sam Ronnie James Dio! Było więc naturalną rzeczą z mojej strony, że zwróciłem się do gościa, którego głos najbardziej przypomina Ronniego – czyli właśnie do Nilsa Patricka. Zadzwoniłem do niego i po krótkiej pogawędce był on już w drodze do mojego studia. W przypadku Gabora było w sumie podobnie. Uwielbiam jego głos! Brzmi jak coś pomiędzy Bruce’m Dickinsonem i Tobiasem Sammetem, okraszone dodatkowo taką wyjątkową szorstkością! Poza tym, jesteśmy wielkimi przyjaciółmi i lubimy od czasu do czasu pograć razem – więc zaproszenie go do udziału w nagraniach było naturalną decyzją.
OLIWIA: A kim czujesz się bardziej: gitarzystą, czy wokalistą?
THOBBE: To trudne pytanie! Można powiedzieć, że jestem muzykiem o wielu artystycznych obliczach. Jeśli posłuchacie płyty „Before The Storm”, która niedawno doczekała się dwupłytowej reedycji, poznacie kolejne strony mojej twórczości. Jest tam dużo utworów, z których dałoby się zrobić utwór przewodni do serialu czy wykorzystać w soundtracku do filmu, a także różnego rodzaju akustyczne eksperymenty. Nie chciałbym wypaść na nieskromnego, ale mam wiele artystycznych wcieleń i nie chciałbym szufladkować się jako taki czy inny rodzaj muzyka. Na potrzeby sztuki staram się po prostu wykorzystać wszystko, co potrafię, by jak najlepiej wyrazić swe emocje w piosenkach.
MATEUSZ: Słuchając wspomnianej przez Ciebie płyty „Before The Storm”, zauważyłem, że jedna z piosenek – „San Francisco” – zahacza nawet o southern rock! Skąd bierzesz inspiracje do tego, by próbować swych sił w tak bardzo, zdawałoby się, nietypowych stylach muzyki? Czerpiesz wzorce z jakichś konkretnych artystów?
THOBBE: To nie jest tak, że moją inspirację stanowią konkretni muzycy – a już na pewno nie cała twórczość danego artysty. Chodzi raczej o pewne odczucia, jakie towarzyszą słuchaniu pojedynczych utworów, a czasem nawet ich fragmentów. Jeśli słucham danej piosenki i poczuję, że wiem, co chce przekazać jej autor – to często zdarza się, że chcę sam spróbować pójść tą samą drogą. Czasem nie musi to być nawet cała piosenka – wystarczy, że zachwyci mnie konkretny riff czy sposób śpiewania w danym utworze, by zainspirować mnie do tworzenia. I właśnie stąd biorą się takie wycieczki w różnych kierunkach, jak choćby ta w stronę sounthern rocka, o której mówiłeś.
MATEUSZ: Wracając do Twojego najnowszego albumu: czy masz na nim swoje „ulubione dziecko”, czyli utwór, który cenisz najbardziej, bądź z którym związana jest jakaś ciekawa historia?
THOBBE: Powiedziałbym, że taką piosenką jest „It Burns”, bo bardzo lubię grać ją na żywo. Słuchać zresztą również, i to pomimo faktu, że ją napisałem, nagrałem i przygotowywałem mix, w związku z czym słyszałem ją już jakieś 10 tysięcy razy (śmiech). Mimo tylu odsłuchań, ten utwór wciąż sprawia mi wielką frajdę. Zawiera po trosze elementów, jakie znajdziemy w twórczości Judas Priest, Deep Purple czy Yngwiego Malmsteena. Nie ma w nim nudy, bo ma dość zróżnicowane tempo, i zawsze gram go dużą z przyjemnością.
OLIWIA: Nie możemy w tym wywiadzie uniknąć pytań o Sabaton, którego szeregi opuściłeś kilka miesięcy temu. Czy kiedy podejmowałeś tę decyzję, nie miałeś obaw, że od teraz Twoja dalsza ścieżka kariery stanie się trudniejsza?
THOBBE: Oczywiście, że się bałem! Jednocześnie wiedziałem jednak, co chcę dalej ze sobą robić i liczyłem na to, że ludzie zaaprobują moje plany. Powody mojego odejścia z Sabatonu wyjaśniłem w liście, który wszyscy mogli przeczytać w lecie – chciałem po prostu mieć więcej przestrzeni do wyrażania samego siebie i moich pomysłów. Rozumiem, że dla wielu osób wyskakiwanie z wielkiego okrętu płynącego do portu o nazwie Sukces – a takim okrętem niewątpliwie jest Sabaton – musiało być szaleństwem, jednak dla mnie największe znaczenie miało to, żebym sam mógł się dalej rozwijać twórczo. Ale faktem jest, że kiedy nadszedł ten moment odejścia, kiedy już „wyskoczyłem z okrętu”, trochę obaw było – nagle musiałem zacząć działać na własną rękę. Okazało się jednak, że nie jest tak źle – a wsparcie, które otrzymywałem i nadal otrzymuję, pokazuje tylko, że podjąłem słuszną decyzję. Jestem szczęśliwy i bardzo wdzięczny za wszystkie miłe słowa i gesty, które otrzymałem!
MATEUSZ: Czyli po tych kilku miesiącach nadal uważasz tę decyzję za dobrą?
THOBBE: Tak, oczywiście! Czasami wchodzę na YouTube by obejrzeć najnowsze występy Sabatonu i sprawdzić, jak chłopaki sobie radzą beze mnie, i to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłem. Nie zrozumcie mnie źle: radzą sobie świetnie i bardzo mnie to cieszy, ale zarazem jestem szczęśliwy, że moja decyzja nie tylko była dobra dla mnie, lecz także nie zaburzyła zbytnio funkcjonowania zespołu.
MATEUSZ: Z czego, co zdarzyło się podczas Twojej czteroletniej „kadencji” w szeregach Sabatonu, jesteś najbardziej dumny?
THOBBE: Przede wszystkim, okrzepłem i dojrzałem nie tylko jako artysta sceniczny, ale przede wszystkim, jako człowiek. To dzięki Sabatonowi miałem szansę pokazać się szerszej publiczności i jestem za to bardzo wdzięczny całej ekipie – a przede wszystkim, Joakimowi i Pärowi. Wychodzenie na scenę i granie takich koncertów, jak dzisiaj (wywiad został przeprowadzony 29 marca 2017 r. po koncercie w Warszawie – przyp. red.) – to jest magia, której chciałbym doświadczać do końca życia. Nie mam wątpliwości, że tu, gdzie jestem, dotarłem po części właśnie dzięki Sabatonowi, i jestem dumny z każdego dnia, jaki spędziłem w szeregach tego zespołu.
OLIWIA: Jeszcze przed dołączeniem do Sabatonu, miałeś za sobą epizod w szeregach innej znanej grupy – czyli zespołu Raubtier. Mogłbyś nam co nieco opowiedzieć o swojej przygodzie z Raubtierem?
THOBBE: Generalnie, to z Pärem Hulkoffem, czyli liderem Raubtiera, przyjaźnimy się odkąd byliśmy dziećmi. We wczesnej młodości graliśmy razem w bodaj dziesięciu różnych zespołach, ale potem nasze drogi się rozeszły. W 2008 roku obaj byliśmy jednak w trudnej sytuacji: mało brakowało, by Raubtier się rozpadł po wyrzuceniu ówczesnego basisty, a jednocześnie ja pozostawałem bez pracy. Pewnego dnia Pär zadzwonił, by spytać, czy nie chciałbym zostać nowym basistą Raubtiera. „Wiem, że umiesz grać na gitarze lepiej, niż ja, ale akurat potrzebny nam basista”, powiedział wtedy Pär. Uznałem, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, bym przyjął tę propozycję – jak wspomniałem, nie byłem wtedy nigdzie zatrudniony, nic nie trzymało mnie w domu i uwielbiam muzykę, więc mogłem spokojnie ruszyć w trasę z Raubtierem.
MATEUSZ: Wróćmy raz jeszcze do Twojej solowej twórczości. Na poprzednich albumach proporcje między utworami instrumentalnymi a tymi zawierającymi wokal były mniej więcej podobne, ale na „Sold My Soul” zdecydowałeś się odejść od tego schematu i znajdziemy na nim tylko jeden kawałek bez wokalu. Skąd ta zmiana?
THOBBE: Myślę, że wynika to stąd, iż stałem się bardziej pewny siebie w roli wokalisty. Wychodząc dziś na scenę, nie miałem żadnych obaw, że coś mi nie wyjdzie w trakcie śpiewania. Dawniej było tak, że czułem się głównie gitarzystą, więc zakładałem z góry, że moim zadaniem na scenie jest przede wszystkim gra na gitarze. Ale znowuż, od czasu, gdy dołączyłem do Sabatonu, musiałem zacząć także śpiewać. Oczywiście, w Sabatonie śpiewałem głównie w chórkach, ale nawet to pozwoliło mi nauczyć się działać, jak przystało na frontmana. W naturalny sposób nabrałem nawyków potrzebnych do tego, by we właściwy sposób poruszać się na scenie w roli lidera zespołu. Wyewoluowałem! Mimo to, przed pierwszym koncertem na trwającej właśnie trasie byłem dość podenerwowany. Kilka dni przed wyjazdem rozmawiałem z Pärem Hulkoffem. Po wysłuchaniu moich rozterek Pär podsumował je jednym zdaniem: „witamy w świecie frontmanów!”. Zażartowałem, że w takim razie, muszę to jeszcze raz przemyśleć – ale tak naprawdę było na to już zbyt późno, bo przecież płyta była już wydana, a trasa całkowicie uzgodniona. Zabawne jest jednak to, że któregoś dnia siadłem i zacząłem zapisywać sobie na kartce żarty i inne anegdotki, które mógłbym opowiadać pomiędzy piosenkami, ale szybko stwierdziłem, że to nie ma sensu, i… wyrzuciłem tę kartkę przez okno! (śmiech). Każdy koncert jest przecież inny: są inni ludzie, inne miejsce, inny nastrój – więc nie ma sensu przygotowywać wszystkiego na sztywno!
OLIWIA: Czas na pytanie z trochę innej beczki: wedle jakiego kryterium dobierasz swoje gitary? Gdy kupowałam swoją, to ten wybór był raczej przypadkowy, ale ciekawi mnie, jak to jest w przypadku profesjonalnych gitarzystów.
THOBBE: Wiesz, dawniej, kiedy jeszcze nie wiedziałem o gitarach tyle, co obecnie, też wybierałem swój sprzęt tak trochę… po omacku. Obecnie wiem już co nieco na ten temat, więc mogę powiedzieć, że… każda gitara jest inna. Nawet, jeśli pochodzi od producenta, który wyprodukował 50 tysięcy kopii tego samego modelu – ta gitara i tak będzie się czymś różnić od pozostałych, bo przecież jest zrobiona z drewna, a nie ma dwóch takich samych kawałków drzewa. Kiedy wybieram nową gitarę, skupiam się na tym, by zasięg i profil gryfu był odpowiedni. To właśnie gryf uważam za najważniejszą część gitary – istotne jest to, by dłoń się na nim odpowiednio układała. Kiedy już zrobię wstępną selekcję między gitarami o podobnie dobrych gryfach, sprawdzam, której brzmienie najbardziej odpowiada moim oczekiwaniom. Na pewno nie jest tak, że preferuję sprzęt od jakiegoś konkretnego producenta. Każdy gitarzysta z czasem nabiera doświadczenia w doborze sprzętu. Mogę jednak powiedzieć, że dla mnie wybieranie gitar i wzmacniaczy to jeden z fajniejszych elementów bycia muzykiem.
MATEUSZ: Pozostając przy kwestii dokonywania wyborów: poprzednio to Ty dołączałeś do poszczególnych, już uformowanych zespołów, ale teraz, przy okazji nagrywania „Sold My Soul”, przyszło Ci dobrać muzyków do własnego projektu. Jak się czułeś w roli osoby, która musiała zdecydować, kogo chce w swym zespole?
THOBBE: Powiedziałbym, że to było błogosławieństwo! (śmiech). Johan Grandin był dla mnie naturalnym wyborem –zawsze lubiłem jego styl gry. Jest takim oldschoolowym perkusistą, który idealnie pasuje do koncepcji mojego projektu. Nie stosujemy żadnych materiałów z taśmy, żadnych click-tracków – po prostu jedziemy na żywca, czy to przy nagraniach, czy na koncertach. Dzięki temu mamy sporo miejsca na improwizację – na przykład, jeśli mam do tego nastrój, wydłużam swoje solówki. Pod tym względem z Johanem rozumiemy się naprawdę świetnie! A jeśli chodzi o Elona i Rollego (klawiszowiec Elon Andersson oraz basista Rolle Westborn – przyp. red.), to poznaliśmy się w małej knajpce w Falun. To było zabawne, bo siedliśmy tam we czwórkę – od razu z Johanem, który był już wtedy „zatwierdzonym” członkiem zespołu – i kiedy przedstawiałem im swoją wizję tego projektu, obaj zrobili bardzo zdziwione miny. Spodziewali się czegoś w rodzaju mojej własnej kopii Sabatonu, z tymi wszystkimi skompresowanymi dźwiękami, ścieżkami odgrywanymi z taśmy, a okazało się, że mi chodzi o coś zupełnie innego! I wiecie co? Okazało się, że im też się taka wizja podoba – czym zdziwili mnie równie mocno, co ja ich!
MATEUSZ: Powiedziałbym, że nie tylko oni byli zaskoczeni – wielu fanów spodziewało się, że Twój nowy projekt to będzie coś w rodzaju trzeciej inkarnacji Sabatonu (po samym Sabatonie i Civil War) – a tymczasem na „Sold My Soul” nie znajdziemy nic związanego z Sabatonem!
THOBBE: Może poza mną samym i jeszcze Nilsem Patrickiem… (śmiech). Ale właśnie takie było założenie, żeby to był jednak kompletnie inny projekt – i myślę, że w 100% mi się to udało!
MATEUSZ: Poprzednie solowe albumy wyprodukowałeś na własną rękę, ale tym razem zdecydowałeś się skorzystać z pomocy Jonasa Kjellgrena z Raubtiera. Czemu?
THOBBE: Wiesz, Jonas ma po prostu dobrą rękę do produkcji i umiejętności, których ja nie posiadam – a już na pewno nie w tym stopniu, co on. Jest prawdziwym ekspertem, który ma na koncie najlepsze albumy takich zespołów, jak Pain, Hypocrisy, Raubtier czy Sabaton. Poza tym, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, więc podobnie jak w przypadku Johana, był oczywistym wyborem. Bardzo się ucieszyłem, kiedy zgodził się pracować nad moim nowym krążkiem.
MATEUSZ: Na tej trasie nie tylko grasz ze swoim zespołem, ale występujesz także z grupą Bloodbound. Jak to się stało, że dołączyłeś do tego ostatniego zespołu?
THOBBE: To była akurat prosta sprawa. Henrik Olsson, który na co dzień jest gitarzystą rytmicznym Bloodbounda, pracuje jednocześnie w dużej firmie i akurat przygotowują tam jakiś duży projekt, rozłożony w czasie na kilka tygodni. W związku z tym, nie udało mu się załatwić urlopu na czas trwania trasy i musiał zostać w domu. Chłopaki z Bloodbound poprosili mnie więc, żebym zagrał z nimi, skoro i tak jedziemy razem w trasę. Zgodziłem się, choć musiałem się nauczyć jakichś 15 nowych piosenek i oznaczało to, że spędzę na scenie prawie 3 godziny każdego wieczora. Wyczerpująca rzecz, ale da się zrobić! (śmiech).
MATEUSZ: Jakie do tej pory było Twoje największe osiągnięcie w karierze? Jakiś moment, który wspominasz najlepiej?
THOBBE: Zawsze mówię, że koncert na Woodstocku w 2012 roku, bo występ przed tą niesamowitą, ogromną publicznością pozostawił w mej pamięci naprawdę wyjątkowe wrażenia. Ale prawda jest taka, że równie pięknych momentów przeżyłem więcej i gdybym naprawdę musiał wybrać ten jeden jedyny – byłoby naprawdę ciężko.
OLIWIA: A jakie jest w tej chwili Twoje największe marzenie, jako muzyka?
THOBBE: Chciałbym tylko móc wciąż robić to, co aktualnie robię: każdego wieczoru oddawać całe swoje serce na scenie i mieć możliwość, by poprzez muzykę wyrażać swe emocje. I oczywiście, żeby ludziom podobało się, to co robię! Niczego więcej nie pragnę!
MATEUSZ: A jakie są Twoje najbliższe plany? Co zamierzasz robić po zakończeniu tej trasy?
THOBBE: Na początek – kolejne koncerty w lecie, przede wszystkim na kilku festiwalach, a potem dalsza seria koncertów klubowych jesienią. A później, być może następną wiosną, zaczniemy pracę nad kolejnym albumem. Nie powiem póki co choćby w przybliżeniu, kiedy będzie gotowy, bo nawet nie zacząłem jeszcze pisać nowych utworów, ale po głowie chodzi mi już kilka ciekawych pomysłów. Generalnie, moje plany można streścić w ten sposób, że będą to koncerty, kolejne koncerty, nowa płyta i jeszcze więcej koncertów – a przy tym wszystkim, mnóstwo zabawy!
OLIWIA: Dziękujemy za rozmowę!