Crash (H.E.A.T): "Mam nadzieję, że uda się nam wreszcie zajrzeć do Polski!"

Crash (H.E.A.T): "Mam nadzieję, że uda się nam wreszcie zajrzeć do Polski!"

Szwedzka grupa H.E.A.T wydała niedawno, po dłuższej przerwie, swój piąty studyjny album, zatytułowany "Into The Great Unknown". Przy tej okazji ucięliśmy sobie pogawędkę z perkusistą grupy, Crashem, który nie ukrywał, że zespół bardzo chciałby w końcu wystąpić w Polsce!

Rozmowę w imieniu wyspa.fm przeprowadził Mateusz M. Godoń.

MATEUSZ: Rozmawiamy przy okazji premiery Waszego najnowszego albumu, „Into The Great Unknown”. Czy możesz opowiedzieć nam co nieco o okolicznościach jego powstania?

CRASH: Jasne! Zacznę od tego, że po wydaniu w 2014 roku naszego poprzedniego krążka, „Tearing Down The Walls”, wyruszyliśmy w wielką trasę po Europie (niestety, nigdy nie docierając po drodze do Polski, czego strasznie żałujemy!). W pewnym momencie zaczęliśmy myśleć o nowym albumie, jednak zgodnie stwierdziliśmy, że jeśli chcemy nagrać kolejny dobry krążek, to po tylu miesiącach w trasie potrzebujemy trochę czasu, by odpocząć od koncertowania i skupić się na tworzeniu piosenek. I tak właśnie zrobiliśmy – przed premierą albumu nie zagraliśmy koncertu przez niemal 2 lata! Ostatni nasz występ przed premierą „Into The Great Unknown” miał miejsce we wrześniu 2015 roku w Tokio – to tylko pokazuje, jak bardzo zależało nam na tym, by całą swą uwagę poświęcić pisaniu nowych utworów!

M: Jedną z piosenek na „Into The Great Unknown” jest kawałek zatytułowany „Redefine”. Czy to sugestia, że jako zespół mieliście potrzebę, by zdefiniować się na nowo?

C: Może troszkę – chociaż myślę, że tak naprawdę to nie potrzebowaliśmy się w żaden sposób definiować. Chcieliśmy jedynie nagrać album, z którego będziemy naprawdę dumni – i który skopie wszystkim tyłki! „Into The Great Unknown” to nasze wspólne dziecko, które naprawdę kochamy (śmiech).

M: Na pierwszy singiel z płyty wybraliście utwór „Time On Our Side” i trzeba przyznać, że tą piosenką zaskoczyliście wielu swoich fanów – w tym mnie! Ten kawałek nie przypomina zbytnio Waszych dotychczasowych dokonań.

C: Może rzeczywiście nieco się on różni od tego, co nagrywaliśmy do tej pory – ale to jest właśnie jedna z tych rzeczy, którą najbardziej lubię na całym nowym albumie! „Into The Great Unknown” składa się z dziesięciu bardzo zróżnicowanych utworów – pozostała dziewiątka ma niewiele wspólnego z brzmieniem „Time On Our Side”. Mamy tu sporo hard rocka, trochę mocniejszego metalu, i wreszcie, na koniec – epicki, siedmiominutowy utwór tytułowy na zakończenie albumu – powiedziałbym, że w stylu twórczości Queen. Ogółem, sporo się tu dzieje!

M: A jakie, według Ciebie, są główne różnice między nowym albumem a Waszymi poprzednimi krążkami?

C: Myślę, że tą największą różnicę stanowi to, o czym już wspominałem – tym razem poświęciliśmy na napisanie i nagranie tej płyty naprawdę mnóstwo czasu. Długo eksperymentowaliśmy z każdym utworem, dopóki nie poczuliśmy, że brzmi dokładnie tak, jak powinien. Dla porównania, poprzedni krążek, „Tearing Down The Walls”, powstawał w sposób zbliżony do albumu live. W tamtym czasie dawaliśmy naprawdę mnóstwo koncertów, więc nie poświęciliśmy na nagrywanie tego albumu jakoś specjalnie dużo czasu – po napisaniu piosenek po prostu weszliśmy do studia i bardzo szybko zarejestrowaliśmy cały materiał. Tym razem zrobiliśmy to po prostu w zupełnie inny sposób – i mamy poczucie, że udało nam się stworzyć coś naprawdę fajnego!

M: Który z nowych utworów jest Twoim ulubionym – i dlaczego?

C: Definitywnie „We Rule”! Rzekłbym, że takiego kawałka do tej pory nie mieliśmy – tyle w nim emocji! Zaczyna się od dość smutnego, spokojnego wstępu, by następnie z każdą chwilą nabierać tempa i mocy, dochodząc do potężnego, epickiego zakończenia. To naprawdę świetna piosenka i jestem bardzo szczęśliwy, że ją nagraliśmy!

M: Tuż przed tym, jak weszliście do studia by nagrać „Into The Great Unknown”, w składzie zespołu doszło do istotnej zmiany: Wasz gitarzysta, Eric Rivers zdecydował się opuścić zespół, a zastąpił go Dave Dalone, który już był członkiem H.E.A.T kilka lat wcześniej. Czy te roszady bardzo wpłynęły na proces powstawania płyty?

C: Z całą pewnością wpłynęły! Eric i Dave to gitarzyści, którzy różnią się od siebie w bardzo wielu aspektach. Na naszych pierwszych płytach obaj się uzupełniali, ale na dwóch ostatnich z pewnością słychać wyraźne różnice: na „Tearing Down The Walls” to Eric był naszym jedynym gitarzystą, a teraz, na „Into The Great Unknown”, jedynym gitarzystą jest Dave. Każdy z nich ma trochę inny styl, inną dynamikę gry, trochę inaczej pracuje się też z każdym z nich przy nagrywaniu  albumu. Więc na pewno te zmiany są odczuwalne – ale kiedy tworzysz zespół, czasem nie da się uniknąć roszad. Najważniejsze, by z każdej takiej sytuacji umieć znaleźć wyjście.

M: Premiera „Into The Great Unknown” zbiegła się w czasie z dziesiątą rocznicą powstania zespołu. Jak bardzo H.E.A.T zmienił się w tym czasie?

C: Jesteś, na szczęście, chyba jedną z nielicznych osób, które pamiętają o tej rocznicy! (śmiech). Co się zmieniło? To naprawdę trudne pytanie! Na pewno zmieniał się skład zespołu – nie tylko gitarzyści, o których mówiliśmy przed chwilą, ale też wokaliści: pamiętajmy, że dwa pierwsze albumy nagraliśmy z Kenny’m Lacremo, a dopiero potem, w 2010 roku, dołączył do nas Erik Grönwall. Kiedy zaczynaliśmy, naszym celem było granie melodyjnego rocka w stylu kojarzonym z wczesnymi latami 80-tymi – i to z całą otoczką, która się z tym wiąże. Wiesz, puszyste fryzury, obcisłe spodnie w panterkę i cały ten glamowy blichtr! Ale oczywiście, dekada to mnóstwo czasu – i my się w tym czasie mocno rozwinęliśmy. Śledząc nasze wszystkie albumy, od pierwszego do najnowszego, da się zauważyć, jak powoli, ale jednak znacząco wyewoluowaliśmy, by znaleźć swój własny, unikatowy styl. Myślę, że to właśnie „Into The Great Unknown” jest najbardziej szczerym albumem w naszym dorobku i pokazuje nasze prawdziwe oblicze. To muzyka, która nie jest inspirowana dokonaniami innych artystów, ale wypływa wprost z naszych serc: można powiedzieć, że to „czysty H.E.A.T”!

M: Planujecie w jakiś sposób świętować tę rocznicę?

C: Nie, bo czujemy się przez nią strasznie starzy! (śmiech). Wolelibyśmy, żeby nikt o tej rocznicy nawet nie pamiętał… ale skoro już o tym wspomniałeś, to może jednak trzeba będzie coś przygotować!

M: A jakie są Wasze główne muzyczne inspiracje? Czy coś się w tej materii pozmieniało przez te dziesięć lat?

C: Jak już powiedziałem – przy nagrywaniu tego albumu największą inspiracją było dla nas to, co znaleźliśmy w swoich sercach i co działo się wokół nas. A przez te dwa lata zdarzyło się naprawdę dużo – i wszystkie te wydarzenia miały swój wpływ na ostateczny kształt albumu! Odejście Erica Riversa z zespołu wywołało w nas prawdziwą burzę emocji – było nam wszystkim naprawdę ciężko. Potem wrócił do nas Dave, co przyniosło natychmiastową zmianę nastrojów i dużo pozytywnych chwil. A potem zdarzył się nam straszny wypadek w studiu, który wpłynął na dalszy przebieg procesu nagrywania…

M: Wypadek…?

C: Tak, wypadek! Pewnego dnia, ni stąd ni zowąd, poczuliśmy, że podłoga pod nami robi się mokra i coś zaczyna nieprzyjemnie pachnieć. Okazało się, że w budynku pękła jakaś rura – na nasze nieszczęście, była to jedna z rur wychodzących z toalety! Całe studio, włącznie z naszymi instrumentami, w kilka minut było zatopione w tym, co spływa z kibla! To było właśnie bezpośrednią inspiracją do powstania piosenki „Shit City” (śmiech). Ale ten utwór w mniej dosłownym znaczeniu opowiada także o miejscu, w którym mentalnie się znajdowaliśmy w tamtym momencie. Wszystko szło po prostu beznadziejnie: Eric Rivers właśnie odszedł z zespołu, a my sami, jako zespół, mieliśmy poczucie, że zaczynamy odchodzić w zapomnienie – w końcu nie koncertowaliśmy od dłuższego czasu, nic też od dawna nie wydaliśmy i zanosiło się na to, że proces nagrywania jeszcze się mocno przedłuży przez te problemy z kanalizacją. Dlatego „Shit City” było w tamtym momencie idealnym tytułem dla piosenki. Na szczęście, od tamtego momentu wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Zaczęły powstawać kolejne fajne kawałki, na czele z „Bastard Of Society”. Jest tam taki fragment: „Fire me up and I'll burn the sun, I come loaded with a million guns” („Napełnij mnie energią, a ja spalę słońce, nadchodzę uzbrojony w million karabinów” – tłum. red.) – i tak właśnie się czuliśmy przez ostatnie miesiące. Po prostu – wracamy z bojowym nastawieniem, gotowi na wszystko!

M: Jak sam wspomniałeś na początku naszej rozmowy – nigdy dotąd nie koncertowaliście w Polsce. Jest to o tyle dziwne, że macie tu całkiem spore grono fanów – na czele z jedną moją znajomą, która potrafiła za Wami objechać niemal całą Szwecję…

C: Tak, Aleksandra! Była na tylu naszych koncertach, że za każdym razem byliśmy zachwyceni i zaszczyceni, że chce się jej specjalnie dla nas przylatywać z Polski! I oczywiście rozumiem, że wielu polskich fanów chciałoby nas zobaczyć na żywo, więc mówię głośno: H.E.A.T CHCE ZAGRAĆ W POLSCE! I mam nadzieję, że ten wywiad dotrze do promotorów z Polski. Może mógłbyś paru osobom podrzucić link do niego?

M: Postaram się zrobić, co tylko w mojej mocy!

C: Wspaniale! Powiem Ci, że rozmawiałem niedawno z basistą Sabatonu, Pärem Sundströmem, i on też mówił, że powinniśmy zagrać w Polsce! Pär stwierdził, że Wy, Polacy, lubicie taką muzykę, jaką gra H.E.A.T, i na pewno nasz koncert byłby sukcesem. Także – czekamy z niecierpliwością na wszelkie propozycje!

M: A jakie są Wasze najbliższe plany na najbliższe miesiące?

C: Wraz z premierą albumu, co oczywiste, wróciliśmy na scenę i teraz zamierzamy intensywnie koncertować przez dłuższy czas! Listę koncertów aktualizujemy na bieżąco – wszystkie informacje można znaleźć na naszej stronie internetowej i profilu facebookowym. Po występach w naszej rodzinnej Szwecji i Europie Zachodniej, w nowym roku ruszamy do Azji. A potem zapewne powrócimy do Europy i mam nadzieję, że uda się nam wreszcie zajrzeć do Polski!

M: Dzięki za wywiad – i oby do zobaczenia wkrótce!



Komentarze: