Tytus de Ville (Pornografia): "Muszę przyznać, że jako twórca, muzyk i autor jestem absolutnie spełniony"

Tytus de Ville (Pornografia): "Muszę przyznać, że jako twórca, muzyk i autor jestem absolutnie spełniony"

Zapraszamy do lektury naszego wywiadu z Tytusem de Ville – liderem zespołu Pornografia!

Rozmowę w imieniu wyspa.fm przeprowadziła Altea Leszczyńska.

Jesteś jednym z pomysłodawców i założycieli festiwalu Castle Party. Opowiedz, skąd wziął się pomysł na taki festiwal i o jego początkach.

Pomysłodawcą jestem tak naprawdę jedynym, choć muszę przyznać, że miałem fantastyczną grupę współpracowników-założycieli, bez których do niczego by nie doszło. Ale po kolei… Dużo wcześniej organizowałem różne przedsięwzięcia muzyczne, w latach osiemdziesiątych zaczynałem od organizacji koncertów, miałem już też na koncie dwudniowy Festiwal Nowy Horyzont – Nowa Era, gdzie wystąpiło mnóstwo nieodkrytych i nieznanych jeszcze zespołów, np. Balkan Electrique, Proletaryat, Closterkeller, Blitzkrieg, Pornografia, No Smoking i innych. Kilka z nich odniosło wkrótce potem pierwsze, ale zasłużone sukcesy i zrobiło karierę.

W latach dziewięćdziesiątych pojawiły się nowe wyzwania – choćby dużo bardziej skomplikowane organizacyjnie duże koncerty plenerowe. Na przykład trzykrotnie byłem producentem największych wtedy w Polsce Juwenaliów, gdzie jako pierwsi wprowadziliśmy zasady sponsoringu strategicznego występujące dziś jako standard. Dzięki pozyskanym w ten sposób środkom stać nas było na wynajęcie profesjonalnej aparatury nagłośnieniowej oraz na tak zwane „gwiazdy” – i w ten sposób brodaci bardowie w rozciągniętych swetrach z niebezpiecznym błyskiem w oczach i niedostrojoną gitarą raz na zawsze zniknęli z line-up’ów, a ja zdobyłem spore doświadczenie. A mówię o tym, ponieważ w roku 1994 zaproponowałem organizatorom Festiwalu w Jarocinie przygotowanie dwóch koncertów tematycznych: Ciemna Noc oraz Fabryka, gdzie byłem producentem artystycznym odpowiadającym za dobór wykonawców.

Koncert Fabryka ukazywał początkującą wtedy w Polsce scenę industrialną, a wystąpili: Hedone, Rigor Mortis, Kinsky, Agressiva 69, Hotel Dieu, Wieloryb, Nowy Horyzont. Z kolei koncert Ciemna Noc miał przedstawić zespoły związane z melancholijnym, nastrojowym lub mrocznym klimatem. Wystąpili wtedy: Cytadela, Mancu, Ziyo, 1984, One Million Bulgarians, Fading Colours, Pornografia, Moonlight, TRH, Daimonion. Było to pierwsze tak wyraźne spotkanie zespołów, które później były kojarzone z gotykiem.

Równolegle pracowałem nad pierwszą edycją Castle Party, zapraszając do udziału w nim część zespołów, które zaprosiłem także do Jarocina. W tym celu przygotowaliśmy wcześniej gazetę festiwalową o tytule „Garden Party” z wywiadami i sylwetkami artystów oraz mapą okolic Grodźca, którą na Festiwalu w Jarocinie rozdawano między innymi podczas koncertu Ciemna Noc. Już po wydruku całego nakładu menadżer Daimonion Marcin Tercjak bardzo przytomnie wyszedł z sugestią zmiany nazwy na Castle Party, natomiast logo rycerza na koniu wymyślił Miłosz Sobiecki wokalista TRH.

Jak porównujesz te pierwsze festiwale, które odbywały się na zamku w Grodźcu, z obecnymi w Bolkowie?

To był festiwal tworzony z pasją. Towarzyszyły nam spore problemy natury komunikacyjnej, trzeba pamiętać, że mówimy o czasach przedinternetowych, gdzie jeszcze nie posiadaliśmy telefonów komórkowych, fax należał do rzadkości, rozmowy zamiejscowe się zamawiało i oczekiwało na nie godzinami. Gdyby nie zaangażowanie Rafała Zakrzewskiego ówczesnego menedżera Pornografii oraz kolegów z zespołu TRH tego festiwalu by nie było. TRH pochodzili z niedalekiego Lubina i dzięki nim mogliśmy ogarniać wszelkie sprawy natury logistycznej i kontaktów z kasztelanem zamku. To były bardzo skromne festiwale. Podczas pierwszej edycji Castle Party budżet, którym dysponowaliśmy, nie pozwalał na zgromadzenie większej liczby zespołów i edycję dwudniową. Aparatura nagłaśniająca nie pokrywała aktywnie całej przestrzeni dziedzińca, portal świetlny był symboliczny a scena przypominała szafot. Tak naprawdę festiwal rozpoczął się na długo przed pierwszymi koncertami, ponieważ niektórzy fani przyjechali kilka dni wcześniej, tworząc niezapomnianą atmosferę zjaw wędrujących nocami po krużgankach, murach i wieżach zamku.

Pierwszy festiwal w Grodźcu odbył się w kameralnej atmosferze, gdzie jeśli szacować według sprzedanych biletów, liczba widzów wynosiła około trzystu osób. Pozostawił po sobie moc fantastycznych wspomnień – myślę, że osoby, które tam były wtedy obecne, potwierdzą moje słowa. Dopiero podczas drugiej edycji Festiwal trwał dwa dni, wprowadziliśmy także formułę konkursu dla młodych zespołów i mieliśmy pierwszą zagraniczną gwiazdę „Psyche”. To nie wszystko. Zdając sobie sprawę jak niewielka była polska scena gotyckiego rocka, myślałem o poszerzeniu formuły w doborze zapraszanych gości. W ten sposób pojawiła się rewelacyjna Sirrah. Zaprosiliśmy także Collage, który właśnie nagrał fenomenalną płytę „Moonshine”, lecz zespół stawił się bez wokalisty, na przyjazd którego oczekiwał przez cały dzień i wieczór. Sytuacja przeciągała się w nieskończoność. Najpierw kierując się empatią zadecydowałem o zmianach w kolejności występów poszczególnych zespołów. Niestety w finale byłem zmuszony odwołać ich koncert pomimo, iż zespół chciał wystąpić z setem instrumentalnym. Trudna i niewdzięczna bywa rola producenta festiwalu. Na Festiwalu w Bolkowie byłem tylko raz w 2001 roku. To zupełnie inne miejsce, może mniej klimatyczne ale spełniające wymagania, których zamek w Grodźcu nie mógł zapewnić, kiedy podczas trzeciej edycji przyjechało ponad tysiąc osób. Obecny kształt i formuła festiwalu to zasługa Krzyśka Rakowskiego, który od czasów Bolkowa jest jego samodzielnym organizatorem. Podziwiam i szanuję go za wytrwałość.

Przejdźmy do wątku związanego z zespołem Pornografia. Na wydanie Waszego, obecnie kultowego już materiału, który początkowo ukazał się jedynie na kasecie, przyszło Waszym fanom czekać wiele lat. Dlaczego mimo, że działaliście dziewięć lat, udało Wam się wydać wówczas tylko jedną kasetę?

Trzeba zwrócić uwagę, że kaseta w owych czasach była niezwykle popularnym nośnikiem, w zasadzie podstawowym. Wszelkie podsumowania mówiące o rekordowej sprzedaży płyt w latach ’90 dotyczą przede wszystkim kaset. Trafiliśmy w okres przejściowy, w którym wydawcy rezygnowali z analogowych płyt winylowych, a na takiej płycie bardzo nam wtedy zależało ze względu na formy plastyczne mieszczące się na dużej okładce. Płyta kompaktowa była w latach osiemdziesiątych jeszcze rzadkością i dopiero kilka lat później się masowo upowszechniła. Za to wytwórnie fonograficzne proponowały nam wydanie kasety, ale my nie chcąc się wiązać wieloletnim kontraktem nie gwarantującym wydania płyty, odrzuciliśmy wszystkie propozycje, postanowiliśmy pozostać niezależni i wydać kasetę sami. I ta nasza buta to był chyba spory błąd, bo inne zespoły, które podpisały niekorzystne umowy mimo wszystko doczekały się po kilku latach swoich płyt. Później nastał okres "majorsów", czyli wielkich korporacji fonograficznych i ich wymogów komercyjnych. Era pop-music i wokalistek. Nie pasowaliśmy do tego.

Reaktywowałeś zespół w 2014, jak zmieniło się Wasze brzmienie?

Jak zwykle jesteśmy wierni sobie – a to zawsze oznaczało otwartość na zmianę. Tak było od czasów naszego debiutu, gdzie uważny słuchacz z pewnością dostrzeże ewolucję zespołu jaka się dokonała podczas zaledwie kilku miesięcy dzielących sesje nagraniowe. Tym razem jest podobnie, sięgamy do naszych postpunkowych korzeni łącząc je jednocześnie z brzmieniami, którym żegnaliśmy słuchaczy w latach dziewięćdziesiątych, i jest to nie tylko niezwykła klamra mówiąca prawdę o naszym zespole, ale i żegluga w światach równoległych pozornie do siebie nieprzystających, gdzie na końcu wyprawy pozostaje jedynie magia. Ale to jeszcze nie wszystko. Wymieniliśmy się instrumentami i wykorzystujemy instrumentarium, z jakim nas wcześniej zupełnie nie kojarzono. Michał Robert J, nasz klawiszowiec z pierwszego składu gra obecnie na perkusji, a ja przejąłem klawisze nie rezygnując z gitary i mikrofonu. Reakcje publiczności na naszych koncertach utwierdzają nas w przekonaniu, że wykonaliśmy krok w bardzo dobrym kierunku – mamy oryginalne, niepodrabialne brzmienie a nasze eksperymenty okazały się komunikatywne dla wszystkich. Nie muszę mówić o tym, że towarzyszy nam ogromne poczucie satysfakcji i spełnienia.

Współpracowałeś też z zespołami Fading Colours i Daimonion. Opowiedz coś więcej o tym etapie...

Jak to w życiu bywa, składy zespołów miewają najróżniejsze przeszkody na swej drodze. Nie ominęło to także Pornografii. Był taki moment, że skład zespołu zasilali całkiem nieźli muzycy, ale był z nimi następujący kłopot: mianowicie basista często wyjeżdżał na dłużej do Holandii, a gitarzysta sporo czasu spędzał w Niemczech i tak się mijali. Oczywiście te wyjazdy odbywały się w celach typowo zarobkowych – znak tamtych czasów. Ponieważ mieliśmy sporo propozycji koncertowych zmuszony byłem często łatać dziury w składzie i w pewnym momencie strasznie zmęczyło mnie już to ciągłe przyuczanie nowych adeptów.

Był rok 1993. Po jednym z takich koncertów w zastępczym składzie podeszli do mnie bracia Rakowscy, którzy specjalnie na nasz koncert przyjechali do Warszawy i przedstawili propozycję współpracy w zespole Bruno The Questionable. Był to kolejny zespół kasetowy. Najbardziej kusiła mnie możliwość grania z perkusistą, bo po latach grania z sekwencerami, samplerami i maszynami taka odmiana wydawała się atrakcyjna.

Do nagrania na rynek zachodni była ponownie ta sama płyta, która wyszła wcześniej na kasecie „Black Horse” – najlepiej jeden do jednego, bez żadnych zmian. Słyszałem ten materiał wcześniej i odpowiedziałem, że w takim wypadku mnie to nie interesuje i najlepiej będzie, jeśli tracki gitarowe powtórzy gitarzysta, który grał wcześniej w zespole. Zaproponowałem swoją wizję nowych aranżacji i poważnej zmiany brzmienia. Pojawiło się mnóstwo instrumentów klawiszowych, w studiu dysponowałem siedmioma różnymi gitarami i wykorzystując ich szeroką paletę brzmieniową mogłem sobie pozwolić zarówno na zagranie partii w stylu lat sześćdziesiątych, jak i stworzyć przytłaczające, monumentalne ściany dźwięku. Osobny rozdział stanowiły instrumenty akustyczne o różnych otwartych strojach, stąd te charakterystyczne etniczne, wschodnie skale i brzmienia. Trzy utwory w ogóle pominęliśmy, w to miejsce pojawiły się cztery nowe. W studiu pracowałem jedynie z Kasią ponieważ automat perkusyjny i syntetyczny bas pochodził jeszcze z poprzedniej sesji więc pozostała część zespołu nie brała udziału w sesji nagraniowej, tu zmiany były kosmetyczne. Utwory zaśpiewane po polsku zmiksowaliśmy w Łodzi, reszta materiału znalazła się w Hamburgu, gdzie całością zajął się ten sam producent, który wcześniej wyprodukował świetne płyty zespołowi Love Like Blood, a remixami zajął się Andreas Bruhn z Sisters of Mercy.

Jeszcze jako Bruno The Questionable zaczęliśmy z nowym materiałem grać bardzo udane koncerty, ale wkrótce na mocy kontraktu zmieniliśmy nazwę na Fading Colours i ku mojej rozpaczy pierwszą osobą, która wyleciała z zespołu, był perkusista, a grupa zaczęła zmierzać w kierunku grania z półplaybacku. Nie potrafię walić ściemy i próbowałem z różnym skutkiem dogrywać żywe partie gitar, ale zaczęło brakować mi przestrzeni i satysfakcji z takich koncertów. Jeszcze przed najważniejszymi trasami promującymi grupę za granicą uprzedziłem zespół, że za kilka miesięcy po ukończeniu zobowiązań chciałbym odejść. Nie uwierzono mi, kariera stała otworem, myśleli, że żartuję, jednak jesienią 1995 po powrocie z ostatniej trasy tak się stało. Wspomagałem jeszcze zespół nie będąc już jego członkiem rok później podczas trasy ‘96 w Wielkiej Brytanii. Był to czas kiedy zniechęcony zrezygnowałem z zawodowego grania i zajmowania się rynkiem muzycznym.

Jeśli chodzi o Daimonion to w zasadzie można powiedzieć, że byłem obecny przy odcinaniu pępowiny tego zespołu. Ale tu musimy się cofnąć do wiosny 1994. Jak już wcześniej wspominałem pracowałem wtedy nad organizacją koncertów w Jarocinie i Castle Party. Podczas mojej wizyty w wytwórni SPV Poland wpadło mi w ręce demo zespołu Daimonion, którym od razu się zainteresowałem dostrzegając w nich potencjał. Musiałem przekonać się jedynie, czy zespół rzeczywiście potrafi grać na żywo co nie zawsze jest takie oczywiste i w tym celu zaprosiłem ich do supportowania jednego z koncertów Pornografii. Chłopcy wypadli znakomicie, miałem ciarki na plecach.

Kolejnym krokiem było namówienie zespołu do rezygnacji z konkursu na Festiwalu w Jarocinie, gdzie wysłali swoje zgłoszenie. Wiedziałem, że ich pojawienie się w organizowanych przeze mnie koncertach da im więcej i tak też się stało. Powoli stawali się gwiazdami sceny gotyckiej w Polsce. Kilka lat później, kiedy odszedłem z Fading Colours, chłopaki z Daimonion wiedząc, że jestem wolny natychmiast „poprosili mnie o rękę”. Musiałem jednak odrzucić ich zaloty, zająłem się bowiem zupełnie czymś innym w życiu i nie dysponowałem czasem. Jednak co jakiś czas ponawiali swoją ofertę. Trwało to dobrych kilka lat, aż w końcu na przełomie tysiącleci w atmosferze paniki związanej z pluskwą milenijną uległem – ale apokalipsa, którą straszono nigdy nie nastąpiła pomimo, że w swoim programie koncertowym grali utwór „Mary Ann”, który napisałem dobre dziesięć lat wcześniej i dołączając do Daimonion zmuszony byłem coverować własny kawałek. Paradoksy się zdarzają.

Muszę przyznać, że jako twórca, muzyk i autor jestem absolutnie spełniony, ponieważ miałem możliwość współpracowania z najważniejszymi zespołami i artystami polskiej sceny gotyckiej czy zimnofalowej: Anja Orthodox, Blitzkrieg, Fading Colours, Daimonion i Artrosis składają się na magiczny pentagram tego Panteonu.

Wydałeś również solową płytę zatytułowaną Eco, w jakich utrzymana jest klimatach?

Wydając w SPV Poland solowy album „Eco” zmuszony byłem zaakceptować kasetę jako jedyny nośnik rozumiejąc, że wydaję niszowy materiał w prekursorskim w Polsce stylu minimal ambient. Mimo że „Eco” miał bardzo dobre recenzje, zderzył się z tradycyjnymi przyzwyczajeniami odbiorców. Była to muzyka na tyle nieoczywista, trudna i osobna w formie, że trafiając w zasadzie głównie do moich fanów wielu z nich absolutnie zaskoczyła. Skupiłem się na dźwiękach wnętrza ziemi, chciałem oddać brzmienie minerałów i tchnienie przestrzeni oraz zagrożenia z nią związane. Zamierzałem odpowiedzieć jak brzmi bezkresna głębia oceanu i jak się żyje pod jego lustrem. Wszystko to pomiędzy przesileniami w aurze hipnotycznych kwiatów.

Obecnie muzyka gotycka i cold wave święci triumfy. Czy zgodzisz się, że początek lat 90-tych to nie był najlepszy czas dla tego typu muzyki?

Lata 90-te przyniosły ewolucję gatunku i jego mariaże z innymi stylami, niestety zakończone najczęściej mezaliansami. Pojawiły się co prawda świetne Type O Negative i Paradise Lost, ale zaraz za nimi cała armia nieudolnych naśladowców zrzynająca z siebie, przez co zupełnie nieodróżnialna. Oczywiście wszyscy mają brody do pasa i zaraz po koncercie przywołując Odyna i Thora na swych drakkarach odpłyną na podbój mórz północy. Ale wcześniej przynajmniej zagrają na żywo. Inny odłam stanowią czciciele laptopa. I tutaj analogiczna sytuacja, też są nierozróżnialni. Przygnębia mnie widok gościa zgarbionego nad ekranem, który z zaangażowaniem godnym spraw wyższych udaje, że coś przeżywa, ale jedynie jest oślepiany przez ekran. Wokalista natomiast tylko czyha na okazję, by zatańczyć do tego playbacku. Aby być sprawiedliwym – rzut oka na główny nurt. Tu od lat niepodzielnie panują wokaliści-kopiści, niedopuszczający do swoich świadomości, że można inaczej niż imitować niemiłosiernie Andrzeja. Jestem przerażony wtórnością i naśladownictwem sceny gotyckiej, moim zdaniem cierpi ona na deficyt osobowości. Niby wiadomo, że muzyka rockowa jest pasmem schematów i zapożyczeń, ale tu mamy do czynienia z wężem zjadającym własny ogon. Odrobinę otuchy wlało we mnie pod koniec poprzedniego tysiąclecia pojawienie się, wtedy początkującego, zespołu Placebo. A kiedy kilka lat później zaczęły stopniowo dołączać grupy Interpol, Editors, The National, wiara w dobrą muzykę inspirowaną wczesnymi latami 80-tymi powróciła.

Jakiej muzyki słuchasz prywatnie?

Nadal uwielbiam klasyków sceny gotyckiej, jak The Cure, The Mission, Fields of the Nephilim, Joy Division, Peter Murphy. Każdy z tych zespołów stworzył odmienny, charakterystyczny i szybko rozpoznawalny własny styl wypowiedzi artystycznej i zobacz jak się pięknie różnią od siebie. Oczywiście cały czas słucham też Sex Pistols, New Model Army, Public Image ltd., Petera Gabriela, Depeche Mode. Ja mam olbrzymią płytotekę, której trochę już nie ogarniam bo jest za duża a ja jestem osobą dość otwartą i nigdy nie ograniczałem się w wąskim stylu. Ale najwięcej starego reggae i trip hopu. I oczywiście od zawsze Miles Davies.

A jakie są Twoje zainteresowania pozamuzyczne?

Jest ich sporo, niektóre zasypiają snem zimowym, inne się dopiero obudzą. Kiedy jeszcze byłem nastolatkiem, moje życie było ukierunkowane na to, że w przyszłości będę artystą plastykiem. Stało się inaczej ale jakieś zdolności zachowałem i czasem miewam zrywy dotyczące jakiejś aktywności ale to nic stałego. Miałem taki moment w życiu, że wciągnęły mnie podróże i w przeciągu kilku lat odwiedziłem najdalsze zakamarki świata, najchętniej te dzikie. Dzięki mojemu perkusiście od kilku lat połknąłem bakcyla kajakarstwa i każdego roku jesteśmy kilka razy na spływie. Najbardziej interesują nas miejsca gwarantujące ścisły kontakt z naturą, są to rezerwaty, parki narodowe. W takich miejscach spędzam też wakacje na rowerze, unikając jak ognia miejsc atrakcyjnych dla innych turystów, gwarantujących watę na patyku, karuzele i dyskoteki. Nie mój klimat!

Dziękuję za rozmowę!

Dziękuję!

***

korekta: Mateusz M. Godoń

Komentarze: