Zapraszamy do lektury zapisu konferencji prasowej z Ihsahnem – liderem norweskiego zespołu Emperor, który był headlinerem tegorocznej edycji festiwalu Metalmania.
W dyskusji z muzykiem Emperora, która skupiła się przede wszystkim na jego najnowszej solowej płycie „Ámr”, z ramienia wyspa.fm uczestniczył Mateusz M. Godoń.
Co przekonało Ciebie i pozostałych członków zespołu Emperor do występu na Metalmanii?
W zeszłym roku rozpoczęliśmy trasę z okazji dwudziestej rocznicy wydania naszego drugiego albumu „Anthems to the Welkin at Dusk”. Wystąpiliśmy między innymi na festiwalach Wacken Open Air i Brutal Assault, ale nie starczyło czasu na to, by pojawić się wszędzie tam, gdzie chcieliśmy, więc postanowiliśmy przedłużyć jubileuszową trasę na ten rok. Bardzo chcieliśmy wystąpić ponownie w Polsce, bo ostatni oficjalny koncert przed kilkuletnią przerwą w działalności Emperora daliśmy w 1999 roku na Mystic Festival w Krakowie. To szalone uczucie móc zagrać przed polską publicznością ponownie, i to po niemal dwudziestu latach przerwy!
Twój nowy solowy album, „Ámr”, wypełniony jest mnóstwem elementów typowych muzyki elektronicznej czy synthpopu w stylu lat 80-tych. Co zainspirowało Cię, żeby pójść właśnie w tym kierunku?
Powiedziałbym, że na tym krążku spotkało się dużo nowych i starych wpływów. W początkach działalności Emperora wszyscy w zespole słuchaliśmy wielu soundtracków, choćby autorstwa Jerry’ego Goldsmitha czy Johna Williamsa. Skupialiśmy się na klasycznych brzmieniach, ale czasem zdarzało nam się sięgnąć także po nieco inną, nowocześniejszą muzykę filmową – choćby ścieżkę dźwiękową do „Halloween” Johna Carpentera. Jednocześnie w naszych odtwarzaczach gościło też sporo muzyki elektronicznej – bardzo lubiliśmy Tangerine Dream i podobnych artystów. Nie zamykaliśmy się także na rockowych artystów – w kółko słuchaliśmy choćby Radiohead. Chłonęliśmy muzykę ze wszystkich stron – i podobnie jest też dziś, dzięki czemu na „Ámr”, spotyka się muzyka klasyczna z elektroniką i innymi dźwiękami.
Czy za tym albumem stoi jakaś jedna koncepcja, która spaja wszystkie utwory w jedną całość?
Tak, choć niekoniecznie powiedziałbym, że jest to koncepcja narracyjna. Od pierwszego mojego albumu zawsze było coś takiego, co wyznaczało klimat całego materiału. Na poprzednim krążku, „Artis”, tym elementem spajającym wszystko był mroźny, zimowy pejzaż. Widzisz go na okładce i jest tym, co przebija się z dźwięków zamieszczonych na nim utworów. W przypadku płyty „Ámr” wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane, bo dzieje się w samym środku mej jaźni. Dlatego ten album jest dla mnie znacznie bardziej intymnym dziełem, niż moje poprzednie dzieła.
Który z nowych utworów stanowił dla ciebie największe wyzwanie, mając na uwadze, że każdy z nich jest totalnie inny – zaczynasz bardzo agresywnie w „Lend Me The Eyes Of Millennia”, by później dojść nawet do popowych klimatów w „Twin Black Angels”?
Cóż, oczywiście jestem świadom tego, że wielu osób będzie postrzegać ten album jako pełen kontrastów. Gdy w mojej głowie zrodził się riff, który ostatecznie stał się elementem otwierającego album utworu „Lend Me The Eyes Of The Millenia”, wiedziałem, że chcę, by atmosfera tego fragmentu była odczuwalna na całym krążku. Najtrudniejsze było dla mnie tak naprawdę połączenie tych wszystkich melodii, obrazów i pomysłów tkwiących w mojej głowie w jedną całość, które utworzyłyby spójny album. Musicie pamiętać, że dorastałem w latach 80-tych, więc lubię słuchać albumów, nie zaś pojedynczych kawałków. Weźmy na przykład Iron Maiden i ich płytę „Powerslave”, na której przez cały czas przewijają się te delikatne motywy kojarzące się z Egiptem i sprawiające, że wczuwasz się w ten klimat. Zawsze chciałem, żeby podobnie było również w przypadku moich albumów – by nie były one jedynie kolekcją dziesięciu utworów, ale raczej, aby ukazywały ten sam obraz, tylko z różnych perspektyw. Na początku pracy nad nowym materiałem staram się uchwycić jeden element, który będzie spajał wszystkie utwory i pomagał sprawić, że wszystko to – zarówno te bardziej black metalowe kawałki, jak i te wpadające w pop – będą się łączyć ze sobą, finalnie tworząc jedną całość.
Materiał, który umieściłeś na albumie „Ámr”, jest bardzo zróżnicowany. Nie masz obaw, że dla niektórych odbiorców może po prostu być aż za bardzo różnorodny?
Jeśli mam być szczery, to specjalnie się tym nie martwię – myślę, że zawsze, kiedy wprowadzasz zmiany w swoim podejściu do muzyki i nagrywasz coś świeżego, podejmujesz ryzyko, że komuś może się to nie spodobać. Myślałem nad nagraniem takiej płyty, jak „Ámr” już od dłuższego czasu. Nagrałem już w swoim życiu sporo albumów. Może to, co powiem, będzie trochę samolubne, ale chciałbym nadal cieszyć się z wydania każdego kolejnego krążka. W momencie, kiedy przestałoby mnie to ekscytować i poczułbym, że zaczynam zjadać własny ogon, nagrywając w kółko jedno i to samo, nie miałbym prawa oczekiwać podobnej ekscytacji od kogokolwiek innego. Myślę, że właśnie dzięki temu samolubnemu i bezkompromisowemu podejściu do muzyki, którą tworzę, ludzie wciąż chętnie sięgają po moje płyty. W pewnym sensie to kwestia zaufania pomiędzy muzykiem a jego fanami – i myślę, że ludzie rozumieją, że lepiej, jeśli nagram coś, co wypływa prosto z mojego własnego serca, niż gdybym miał robić coś na siłę tylko po to, by wszyscy poza mną poczuli się szczęśliwi.
W zamykającym album utworze „Alone” dokonałeś muzycznej interpretacji wiersza Edgara Alana Poe. Co sprawiło, że postanowiłeś sięgnąć właśnie po ten poemat?
Chciałbym móc odpowiedzieć na to pytanie w jakiś wzniosły sposób, jednak prawda jest taka, że trudno nazwać tę historię interesującą. Pierwotnie sam napisałem teksy do tego utworu, jednak w momencie, gdy zacząłem go nagrywać, okazało się, że coś nie do końca pasuje mi tutaj tak, jakbym chciał. Jak zwykle, gdy mam problem, zwróciłem się więc o pomoc do mojej żony, która zawsze bardzo wspiera mnie w procesie tworzenia. Zwykle jest tak, że jej opinia na temat danego utworu się sprawdza, dlatego mocno polegam na jej zdaniu. To właśnie ona zasugerowała mi, żebyśmy sięgnęli po jakiś wiersz. Po krótkich poszukiwaniach wybraliśmy właśnie dzieło Edgara Alana Poe – tym bardziej, że dotyka ono podobnego tematu do tego, który chciałem poruszyć w moim własnym, pierwotnym tekście. Finalna wersja utworu przypomina trochę soundtrack do filmu i nieco wyróżnia się na tle innych kawałków z tego albumu – dlatego podjęliśmy decyzję, że „Alone” będzie na albumie traktowany jako bonus. To bodaj pierwszy raz w mojej karierze, kiedy na płycie pojawia się bonusowy kawałek – do tej pory tego nie robiłem, bo nie rozumiałem, jaki jest sens dodawania do albumu piosenki, która do niego nie pasuje. Tym razem jest inaczej – bo czuję, że choć „Alone” odbiega co nieco od reszty materiału, to jednak wciąż ma z nim wiele wspólnego.
Czy mógłbyś opowiedzieć, z kim współpracowałeś przy nagraniu „Ámr”?
Prawda jest taka, że od dłuższego czasu staram się robić wszystko samemu we własnym studiu (śmiech). Ale oczywiście w niektórych kwestiach potrzebuję pomocy – choćby przy nagrywaniu ścieżek perkusyjnych. Od wielu lat korzystam w tym zakresie z pomocy Tobiasa Andersena z zespołu Shining. Pracujemy razem od czasów, kiedy nagrywałem swój czwarty solowy album. Tobias to fantastyczny muzyk, który nigdy mnie nie zawiódł – zawsze potrafi zagrać wszystko, co tylko przyjdzie mi do głowy, nawet najbardziej abstrakcyjne idee, jakie przyjdą mi do głowy, umie wcielić w życie. Kiedyś powiedziałem mu, że chciałbym, by perkusja na jednym z utworów miała taki klimat, jak… rozmowa z Hannibalem Lecterem – na co on tylko pokiwał głową i powiedział: „da się zrobić!” (śmiech). To jeden z tych perkusistów, którzy o technice gry wiedzą wszystko – a przy tym potrafi podejść do moich kompozycji na własny, artystyczny sposób. Współpraca z nim jest dla mnie bardzo inspirującym doświadczeniem. Poza nim na albumie pojawia się jeszcze tylko jeden gość – Fredrik Åkesson z zespołu Opeth. Znamy się od wielu lat, bo często grywaliśmy na tych samych festiwalach. Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce na festiwalu Loud Park w Japonii. Powiedziałem mu wtedy, że bardzo cenię sobie jego pracę i byłbym zaszczycony, gdyby zechciał pojawić się na moim solowym albumie, nad którym wtedy właśnie pracowałem. To bardzo bezpośredni facet, więc od razu się zgodził – po jakimś czasie wysłałem mu kawałek „Arcana Imperii”, a on dograł do niego fantastyczną solówkę. Poczytuję sobie jego gościnną obecność na „Ámr” jako olbrzymi zaszczyt. Jeśli zaś chodzi o kwestie techniczne, to korzystałem z pomocy fantastycznej ekipy z Fascination Street Studios – mixem zajął się Linus Corneliusson, a masteringiem Jens Bogren.
A jak wyglądał w przypadku „Ámr” proces tworzenia? Co było pierwsze – ogólna koncepcja, czy pojedyncze utwory?
Zawsze zanim wezmę się do pisania jakiejkolwiek muzyki, muszę stworzyć sobie w głowie generalny obraz tego, jak moje nowe dzieło ma wyglądać. Dopiero potem zaczynam pracę nad poszczególnymi utworami, które w ten obraz się wpasują. Oczywiście, z początku jest to trochę takie działanie po omacku – tak właśnie było z tym riffem, który potem stał się podstawą kawałka „Lend Me The Eyes Of The Millenia”. Jeśli masz w głowie projekt tego, co chcesz umieścić na albumie – taki swoisty szkic – to podświadomie wiesz, czego szukasz, gdy siadasz z instrumentem i zaczynasz komponować – i w końcu trafiasz na tę jedną, właściwą melodię.
W jednym z ostatnich wywiadów Rob Halford z Judas Priest wyznał, że chętnie ujrzałby cię w swoim blackmetalowym projekcie, nad którym od pewnego czasu rozmyśla. Myślisz, że jest szansa, iż do tego dojdzie?
Bardzo bym chciał, by to się udało! Prawda jest taka, że ten pomysł przewija się od kilkunastu lat – pamiętam, że pierwszy raz rozmawialiśmy o nim z Robem w okolicach roku 2000. Podzieliliśmy się wtedy pomysłami i wydawało się, że projekt ma szansę ruszyć, ale potem Rob powrócił do Judas Priest – cały jego terminarz został szczelnie zapełniony i średnio miał czas na to, by robić cokolwiek innego. Rozumiem to aż za dobrze, bo wielu z nas ma różne pomysły i nie zawsze czas pozwala na sfinalizowanie każdego z nich – mam jednak nadzieję, że pewnego dnia temat wspólnego projektu z Robem powróci. Rozmawiałem o tym nawet niedawno z Nergalem, który też w pewnym momencie zaczął być wymieniany w składzie ekipy zbieranej przez Roba – i był tym równie podekscytowany, jak ja. Współpraca z Halfordem byłaby dla nas fantastycznym doświadczeniem. A skoro już jesteśmy przy temacie Nergala, to muszę powiedzieć, że jest on naprawdę świetnym gościem. Facet na każdym kroku pokazuje, że bycie muzykiem black metalowym niekoniecznie musi wiązać się z tym, że na co dzień jesteś ponurym, pogrążonym w mroku mrukiem straszącym ludzi – równie dobrze możesz być całkiem wyluzowanym kolesiem, który bierze z życia co najlepsze. Jest bardzo inspirującą osobą i jestem pewien, że współpraca z nim również byłaby czymś świetnym. Jeśli pewnego dnia będziemy mieli możliwość nagrać ten album z Robem Halfordem – to oczywiście wchodzę w to, o ile wszystko zostanie zorganizowane w naprawdę godny sposób.
Co najbardziej zmieniło się w Twoim podejściu do tworzenia muzyki na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat?
Największą zmianą, jaka się we mnie dokonała na przestrzeni tych dwóch dekad, jest to, że staram się podchodzić do procesu tworzenia z pewną ufnością, że wszystko się uda. Oczywiście, wciąż zdarzają się momenty, gdy brak mi pewności siebie i czuję obawę przed porażką, jednak w gruncie rzeczy podchodzę do tego z dużo większym spokojem, niż na początkowym etapie kariery. Stale odkrywam nowe dźwięki, staram się pisać jak najbardziej zróżnicowane teksty – ale przy tym wszystkim pod koniec pracy nad każdą kolejną płytą staram się wierzyć, że finalne dzieło wciąż brzmi jak coś naprawdę mojego. Zawsze ważne była dla mnie ważna pewna spójność pomiędzy poszczególnymi albumami danego artysty. Podziwiałem Davida Bowiego czy Radiohead za to, że nawet ich najbardziej eksperymentalne albumy były przesiąknięte ich charakterem. Staram się, by z moimi płytami było podobnie – nawet wtedy, kiedy mocno odbiegają one od takiego brzmienia, z jakim jestem najmocniej kojarzony.
Zarówno z Emperorem, jak i z solowym projektem wystąpiłeś już na wielu festiwalach – i w Europie i na całym świecie. Który z tych festiwali wspominasz najcieplej?
Trudno jednoznacznie wskazać! Są takie festiwale, na których pojawiamy się dość regularnie – choćby Wacken Open Air. W 2006 roku graliśmy tam w nocy i atmosfera była naprawdę fantastyczna. Z kolei przy dwóch kolejnych okazjach, w 2014 i 2017 roku, przyszło nam wystąpić za dnia, więc grało nam się trochę inaczej – co nie znaczy, oczywiście, że gorzej. Z kolei kilka dni przed naszym ostatnim występem w Wacken byliśmy we Francji na festiwalu Hellfest. Graliśmy na mniejszej scenie w namiocie, bo ta główna była zarezerwowana dla największych gwiazd, takich jak Aerosmith czy Deep Purple. Było trochę ciaśniej, niż zwykle – ale dzięki temu atmosfera była bardziej kameralna. Było niesamowicie. Ogólnie gramy dość mało koncertów, więc prawda jest taka, że każdy z nich jest dla nas wyjątkowy – i mam nadzieję, że nie inaczej będzie z naszym występem na Metalmanii!