Robban Bäck należy do tych muzyków, którzy wzbudzają sympatię w każdym rozmówcy. Były członek takich grup, jak choćby Sabaton czy Eclipse ma wielu przyjaciół także w Polsce – bez najmniejszego problemu dał się zatem namówić na rozmowę przy okazji premiery najnowszego albumu jego obecnego zespołu, którym jest Mustasch.
Rozmowę przeprowadził Mateusz M. Godoń.
MATEUSZ: Mustasch nie daje ci ostatnio ani chwili wytchnienia. Ledwo co powróciliście z intensywnego tournée po Ameryce i już zdążyliście zagrać kilka koncertów w waszej rodzinnej Szwecji – a teraz szykujecie się do wieńczącej rok trasy po Niemczech. To chyba najbardziej wyczerpujący okres, odkąd dołączyłeś do zespołu w 2015 roku?
ROBBAN: Rzeczywiście, prawdopodobnie nie graliśmy dotąd równie często! Ale jak mam być szczery, to chciałbym, byśmy występowali jak najczęściej, bo to zawsze wiąże się dla mnie z tym, że spędzam czas w świetny sposób. Ta trasa w Stanach była pod tym względem naprawdę niesamowita – o ile w Szwecji grywamy głównie w weekendy, w piątki i w soboty, a w Europie nasze trasy są raczej krótkie, to tam przez 5 tygodni graliśmy praktycznie co drugi dzień.
MATEUSZ: Co, oprócz intensywnego koncertowania, podobało ci się najbardziej podczas trasy po Stanach?
ROBBAN: Na pewno nie piwo [śmiech]. Ale reszta była naprawdę super – Amerykanie są naprawdę przezabawni, więc czas spędzony z nimi po koncertach był bardzo udany. Nie powiem oczywiście, żeby na naszych występach tam pojawiły się jakieś straszne tłumy, bo to była dopiero nasza pierwsza trasa w USA, więc było to dla nas nowe terytorium – ale i tak byliśmy zadowoleni z tego, ile osób przyszło nas zobaczyć.
MATEUSZ: W kwietniu Mustasch wydał album „Silent Killer” – pierwszy, odkąd dołączyłeś do zespołu, więc do tej pory nie miałeś okazji tworzyć nowego materiału do spółki z obecnymi kolegami. Jak ci się z nimi pracowało w studiu?
ROBBAN: To prawda – chociaż grałem już w wielu zespołach i nagrałem sporo płyt, to do tej pory jeszcze nie wydałem nic z chłopakami z Mustascha. Przyznam, że naprawdę dobrze mi się z nimi pracowało – od pierwszego dnia, gdy zabraliśmy się za tworzenie albumu, byłem totalnie zaangażowany w ten proces. Od poniedziałku do piątku spotykaliśmy się w naszej sali prób, od rana do wieczora w pocie czoła tworząc nowe utwory. Napisaliśmy chyba ponad 50 piosenek – i tylko 10 z nich ostatecznie trafiło na płytę.
MATEUSZ: A jaki dokładnie był twój wkład w ten album – nie licząc, oczywiście, dorzucenia mocnych partii perkusyjnych, które sprawiły, że „Silent Killer” wcale nie jest tak cichym krążkiem, na jaki wskazywałby jego tytuł?
ROBBAN: Jak już mówiłem, spotykaliśmy się właściwie codziennie i całymi godzinami po prostu jammowaliśmy. Każdy z nas podrzucał różne pomysły – gdy mi przyszła do głowy fajna melodia, natychmiast grałem ją chłopakom, a wtedy David lub Ralf od razu dodawał do niej jakiś riff na gitarze. Mogliśmy tak bez końca – kiedy robiło się późno, zamawialiśmy pizzę i graliśmy dalej, do późnej nocy [śmiech]. Czułem się zupełnie tak, jakbym powrócił do czasów dzieciństwa – wtedy też z kumplami z sąsiedztwa, którzy byli podobnie jak ja zafiksowani na punkcie muzyki, spotykaliśmy się wieczorami, by wymyślać fajne melodie.
MATEUSZ: Który utwór z nowego krążka jest Twym ulubionym – i dlaczego?
ROBBAN: Miałem dziwne przeczucie, że to pytanie padnie, więc zawczasu zanotowałem sobie swoje przemyślenia [śmiech]. Moim ulubionym numerem jest zamykający album kawałek „Burn”. To w sumie dość prosty kawałek, ale podoba mi się efekt, jaki udało mi się w nim uzyskać na perkusji – od pierwszych sekund brzmi to, jak jakaś cholerna maszyna!
MATEUSZ: Cofnijmy się teraz trochę w czasie – opowiedz nam, jak to się właściwie stało, że zostałeś członkiem Mustascha. Jeszcze we wrześniu 2015 roku byłeś w Polsce na koncercie z zespołem Eclipse, by ledwie kilka tygodni później zmienić barwy!
ROBBAN: Prawda jest taka, że gdy wyruszaliśmy w tę trasę z Eclipse, w której naszym supportem był zresztą inny świetny zespół, Reach, wiedziałem już, że po jej zakończeniu dojdzie do mojego transferu. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, zanim wsiedliśmy z chłopakami do tourbusa, było powiedzenie im: „panowie, ta trasa będzie ostatnią, którą zrobimy razem”. Po prostu dostałem lepszą propozycję od Mustascha, który jest zespołem lepiej rozpoznawalnym, niż Eclipse, i żal było z niej nie skorzystać – moje odejście było zatem nieuniknione. Przez całą tamtą trasę towarzyszyły mi bardzo mieszane uczucia – wychodziłem na scenę z myślą, że to jedna z ostatnich okazji, by zagrać z chłopakami z Eclipse.
MATEUSZ: Po dekadzie spędzonej w tym zespole odejście nie było chyba łatwe?
ROBBAN: Jasne, że tak! Spora część mojego serca nadal należy do Eclipse. Zawsze czułem się integralną częścią tego zespołu, zdarzało mi się pisać dla niego teksty, więc jestem niezmiennie bardzo dumny z tego, co razem osiągnęliśmy. Nie mogę życzyć chłopakom nic innego, jak tylko wielkiego sukcesu! Jednak mam trójkę dzieci w domu i cokolwiek robię – muszę mieć na uwadze ich dobro. Bycie członkiem jakiegokolwiek zespołu musi nie tylko sprawiać mi przyjemność, ale również, jak każda praca, być źródłem godziwego zarobku. Bądźmy szczerzy – potrzebowałem wtedy pieniędzy, więc gdy pojawiła się oferta z Mustascha, zwyczajnie nie mogłem jej odrzucić. Nie zarabiam tu, oczywiście, milionowych kwot, jednak zarobki są wciąż znacznie wyższe, niż te, które miałem jako członek Eclipse. Pod tym względem decyzja była zatem bardzo łatwa. Poza tym, zawsze byłem fanem Mustascha – reszta członków tego zespołu jest dużo starsza ode mnie, więc gdy dorastałem, oni już nagrywali płyty, które należały do najcenniejszych w moich własnych zbiorach. Gdy zatem nadarzyła się okazja, bym sam mógł grać moje ukochane utwory z młodości – długo się nie wahałem!
MATEUSZ: Sam wspomniałeś, że reszta muzyków Mustascha jest od ciebie sporo starsza. Jak Ci się zatem z nimi współpracuje, biorąc pod uwagę tę różnicę wieku?
ROBBAN: Mogliby być moimi dziadkami! Proszę, wytnij te słowa z tego wywiadu, bo mnie zabiją, jak je przeczytają… [śmiech]. W każdym razie, odkąd jako mały chłopiec zacząłem stawiać pierwsze kroki w świecie muzyki, zawsze grałem ze starszymi kumplami – jestem zatem przyzwyczajony do bycia najmłodszym gościem w zespole. Jeśli dobrze kojarzę, to chyba tylko w Sabatonie Chris Rörland był nieco młodszy ode mnie. Natomiast w Mustaschu różnica wieku między nami na pewno nie stanowi najmniejszego problemu. Wszyscy mamy podobne zainteresowania: lubimy heavy metal, lubimy spędzać czas na próbach, ciężko pracować i jeździć w trasy – i, oczywiście, lubimy piwo [śmiech]. Poza tym, reszta chłopaków też jest rodzicami – każdy z nich, podobnie jak ja, ma już po kilka dzieciaków. Pomiędzy kolejnymi piwami całkiem często omawiamy zatem problemy związane ze zmienianiem pieluch – a jest z tym dosłownie kupa zabawy [śmiech].
MATEUSZ: Miesiąc przed premierą płyty „Silent Killer” ukazało się inne wydawnictwo, w którego nagraniu brałeś udział – „Earthrage” zespołu W.E.T., w którym występujesz wspólnie z Erikiem Mårtenssonem. To było wasze pierwsze spotkanie w studiu, odkąd opuściłeś Eclipse. Jak wam się pracowało razem po tej przerwie?
ROBBAN: To było dla mnie naprawdę emocjonujące przeżycie. Mogę ci powiedzieć, że mam ciary na samo wspomnienie naszego pierwszego spotkania w studiu podczas nagrywania materiału na „Earthrage”. Widywaliśmy się lub chociaż rozmawialiśmy niemal codziennie, gdy byłem członkiem Eclipse, a od czasu, gdy opuściłem ten zespół, przez ponad 2,5 roku gadaliśmy przez telefon może ze dwa razy – i to wszystko. Ale nie było też tak, że byliśmy na siebie jakoś śmiertelnie obrażeni – po prostu w międzyczasie wyprowadziłem się wraz z rodziną ze Sztokholmu i wróciłem do regionu, z którego się wywodzę, czyli do Dalarny. To skąd pochodzą wszystkie najlepsze szwedzkie zespoły metalowe [śmiech]. Pamiętam, że w dniu, kiedy mieliśmy nagrywać „Earthrage” spakowałem cały swój sprzęt do auta i pojechałem do Erika, bo to w jego przydomowym studiu mieliśmy pracować. Erik powitał mnie w wejściu długim, mocnym uściskiem – i od razu wiedziałem, że wszystko między nami jest w porządku. Czułem się, jakby od czasu, gdy opuściłem Eclipse, nie minęła nawet chwila. Między nami nie było i nie ma żadnego napięcia czy żalu. Wręcz przeciwnie – już myślimy o kolejnym albumie, a nawet o zagraniu kilku koncertów. Z tym ostatnim może być o tyle problem, że ciężko będzie znaleźć terminy, kiedy nie będziemy w trasie z naszymi podstawowymi zespołami, ale każdy z muzyków związanych w W.E.T. bardzo chciałby móc zaprezentować materiał z „Earthrage” na żywo. Byłoby naprawdę fantastycznie, gdyby się to udało, bo jestem niesamowicie dumny z tego albumu!
MATEUSZ: A jak to właśnie jest – być członkiem zespołu, który niemal nigdy nie koncertuje, a jego działalność w zasadzie ogranicza się tylko do wydania albumu studyjnego raz na kilka lat?
ROBBAN: Szczerze mówiąc, to dawka koncertowania, jaką mam jeżdżąc regularnie w trasy z Mustaschem czy wcześniej z Eclipse, w zupełności mi wystarcza. Kiedy nie jestem w trasie, zajmuję się głównie rozwijaniem mojej marki ubrań, którą niedawno założyłem, JÄVeL StreetWear, a także dawaniem lekcji gry na perkusji. Mimo wszystko jednak, nie mam z tym tak wiele pracy, jak mogłoby się wydawać, więc kiedy pojawia się propozycja, bym wziął udział w nagraniu jakiegoś albumu – zawsze się bardzo cieszę, bo każda okazja, by zasiąść przy perkusji, to dla mnie wielka przyjemność. Tym bardziej, że lubię grać w nocy, a w domu niekoniecznie mam taką możliwość, jeśli nie chcę wszystkich obudzić [śmiech].