Shaggy: "W momencie, gdy przestajesz się uczyć, godzisz się z tym, że twoje życie zaczyna się kończyć"

Shaggy: "W momencie, gdy przestajesz się uczyć, godzisz się z tym, że twoje życie zaczyna się kończyć"

Shaggy jest jednym z tych artystów, którzy pokoleniu obecnych 30-latków kojarzą się z wczesną młodością. Bez takich przebojów wesołego Jamajczyka, jak „Boombastic” czy „It Wasn't Me” trudno sobie było wyobrazić w drugiej połowie lat 90-tych jakąkolwiek szkolną dyskotekę. Przez kilka lat Shaggy znajdował się nieco w cieniu, ale niedawno przypomniał o sobie niezwykłą płytą nagraną do spółki ze Stingiem, która okazała się wielkim sukcesem. Aktualnie Mr. Boombastic znów atakuje listy przebojów z utworami ze swego najnowszego albumu, zatytułowanego „Wah Gwaan?!”. Premiera tej płyty okazała się znakomitą okazją do przeprowadzenia wywiadu z Shaggy'm, z którym spotkaliśmy się podczas jego niedawnej wizyty w Polsce.

Rozmowę w imieniu wyspa.fm przeprowadzili Mateusz M. Godoń i Oliwia Cichocka.


MATEUSZ: Spotykamy się z okazji premiery Twojego najnowszego albumu, „Wah Gwaan?!”. Czy mógłbyś wytłumaczyć naszym czytelnikom ten enigmatyczny tytuł i wyjaśnić, dlaczego właśnie tak postanowiłeś zatytułować płytę?

SHAGGY: „Wah Gwaan?!” to jamajskie pozdrowienie – coś w stylu „hej, jak leci?”. Bardzo zależało mi na tym, by tytuł albumu wywodził się z jamajskiego slangu – by ucieleśniał nie tylko wyspę, z której pochodzę, ale przede wszystkim jej kulturę. Właśnie pozdrowienie „Wah Gwaan?!” wydało mi się odpowiednie – idealnie oddaje bowiem ten luz i otwartość, jakie kojarzone są z Jamajką i zamieszkującymi ją ludźmi. Poza tym, tytułując mój najnowszy krążek właśnie w ten sposób, chciałem podkreślić, że zamieszczone na nim utwory opowiadają o tym, co aktualnie u mnie słychać, jak wygląda teraz moje życie.

OLIWIA: W materiałach promocyjnych ten album opisywany jest jako „powrót klasycznego Shaggy’ego”. Co to oznacza?

SHAGGY: Cóż, to niefortunne określenie, którego sam nigdy nie użyłem. Muszę poprosić o zmianę tego opisu, bo wszyscy mnie o to pytają (śmiech). Prawda jest taka, że „klasyczny Shaggy” to po prostu ja – taki, jakim widzicie mnie tu i teraz w trakcie naszego spotkania. Nie ktoś, kim byłem 10 czy 20 lat temu. Nie chciałbym cofnąć się do tamtej wersji samego siebie, bo bardzo się przez te wszystkie lata zmieniłem. Dojrzałem! Choć nadal uważam piosenki, które wtedy nagrywałem, za świetny materiał, to jednak nie nagrał bym ich teraz w tym samym kształcie. To, na czym się w nich skupiałem, to głównie samochody, piękne dziewczyny, imprezy i inne tego typu tematy, które mnie wtedy kręciły.  Ale nie jestem już tym samym facetem, którym byłem wtedy – powiedziałbym nawet, że nie jestem tym, którym byłem w ubiegły weekend! Przez te wszystkie lata zebrałem wiele doświadczeń, zwiedziłem cały świat, spotkałem mnóstwo świetnych ludzi, starając się przez cały czas dokonywać dobrych czynów – i właśnie o tym chciałem opowiedzieć w piosenkach, które umieściłem na mojej nowej płycie.

OLIWIA: Czy to, o czym mówisz, oznacza, że odcinasz się aktualnie od tego „starego Shaggy’ego”?

SHAGGY: Nie, skąd! To raczej ewolucja, którą nieustannie przeżywam – zarówno jako człowiek, jak i jako muzyk.

MATEUSZ: Nawet Twój pierwszy singiel z nowej płyty, „Use Me”, jest wyrazem tej ewolucji, jaką przechodzisz – wielokrotnie w wywiadach mówiłeś, że wkręciłeś się do biznesu muzycznego między innymi po to, by podrywać dziewczyny, a teraz tworzysz taką piosenkę, w której ukazujesz zupełnie inne podejście do relacji damsko-męskich.

SHAGGY: W tej piosence jest ukryte nawet głębsze przesłanie. Napisałem tę piosenkę w taki sposób, by opowiadała historię pewnego związku po to, by słuchacze mogli się z nią łatwo identyfikować. Nieważne, czy jesteś młody lub stary, hetero lub homoseksualny, jesteś czarny lub biały, wreszcie – czy jesteś mężczyzną lub kobietą, każdy z nas kiedyś był w jakimś związku. Łatwo więc w takim kontekście opowiedzieć o czymś ważnym, bo odnosi się to w jakimś stopniu do każdego człowieka. Tekst tej piosenki mówi: „Use me, or I ain’t got no use” („Użyj mnie, bo inaczej będę bezużyteczny” – tłum. red.). To jest główne przesłanie tego utworu. Wyjmijmy z niej fragmenty dotyczące relacji między mężczyzną a kobietą i wstawmy takie, które odnoszą się do relacji rodzinnych czy pracy, do której chodzimy – ale przesłanie będzie to samo. Chodzi w tym utworze o to, co sobą reprezentujemy, ile jesteśmy warci. Jeśli nie jesteśmy warci nic – jesteśmy zbędni. Jeśli nikt nas do niczego nie używa, nie wyznacza nam zadań – to znaczy, że nie jesteśmy nikomu do niczego potrzebni. A chyba nikt nie chce czuć się niepotrzebny? Każdy w nas nosi w sobie jakąś wartość i jakąś ilość totalnego bullshitu. W momencie, gdy ten bullshit przewyższa to, co wartościowe – to jest koniec! Ale jeśli mimo wszystko to, co złe mniej rzuca się w oczy, niż zalety – to wszystko jest na swoim miejscu. Nie istnieją idealni ludzie, którzy będą w 100% dobrzy. W każdym z nas jest jakieś 25% cech, które sprawiają, że ktoś inny mógłby nazwać nas zwykłymi dupkami. Ale jeśli pozostałe 75% jest cool – to i tak można stwierdzić, że jesteśmy dobrymi ludźmi. Tak długo, jak stosunek zalet i wad nie przechodzi w 50:50, wszystko w porządku! Ale ważne, byśmy mogli to, co w nas dobre, pokazywać jak najczęściej – i o to mi właśnie chodzi w tej piosence. „Use me, or I ain’t got no use” – jeśli będę bezużyteczny, to po co inni mieliby mnie w ogóle potrzebować? I to jest właśnie najważniejszy przekaz, jaki chciałem zamieścić w tej piosence. Mam nadzieję, że wszyscy go podchwycą!

MATEUSZ: Kilka tygodni temu wydałeś kolejny singiel, „You”, z gościnnym udziałem Alexandra Stewarta. Co sprawiło, że wybrałeś właśnie ten kawałek do promocji swojego nowego krążka?

SHAGGY: Miałem poczucie, że ten utwór wybitnie pobrzmiewa latem. Kojarzy się z wakacjami, jest lekki i chwytliwy jak cholera – chyba każdy, kto ją usłyszy, za chwilę złapie się na nuceniu „All I need is you, you, you, you…” (śmiech). Bardzo cieszę się, że mogłem nagrać ten kawałek z Alexandrem. To 19-letni dzieciak z Kanady, którego mało kto go znał – ale brzmi świetnie, więc uznałem, że zaproszę go do współpracy, tak jak to zawsze robiłem z innymi młodymi artystami, choćby z Rikrokiem przy „It Wasn’t Me”, Rayvonem przy „Angel” czy triem Mohombi, Faydee i Costi przy „I Need Your Love”. Alexander jest z pokolenia millenialsów, więc gdziekolwiek nie poszliśmy, cykał fotki i natychmiast wrzucał je na swojego Instagrama. „Po cholerę to robisz?!”, spytałem go kilkukrotnie i śmiałem się z niego. Ale jest w takim wieku, że już mu to po prostu weszło w krew, to jego druga natura.

OLIWIA: To jak Wam się razem pracowało? Jak sam powiedziałeś, to młodzian – podczas gdy Ty sam należysz do zupełnie innego pokolenia, można Cię nazwać weteranem sceny. Nie masz obaw przed współpracą z tak młodymi ludźmi, którzy postrzegają świat w zupełnie inny sposób?

SHAGGY: Nie, ani trochę. Cieszę się na każdą taką współpracę, ponieważ nieustannie chcę się uczyć czegoś nowego. W momencie, gdy przestajesz się uczyć, godzisz się z tym, że twoje życie zaczyna się kończyć. Jest naprawdę mnóstwo rzeczy, których mogę się nauczyć od millenialsów. Żeby przetrwać w tym szybko zmieniającym się świecie, nie mam wyjścia: muszę być ze wszystkimi nowinkami na bieżąco! Oczywiście, Alexander i inni młodzi artyści, z którymi nagrywałem, również mogą się ode mnie wiele nauczyć – jestem w tym biznesie dłużej, niż oni są na świecie, więc mogę im naprawdę wiele przekazać. Uczymy się od siebie nawzajem, co jest naprawdę wspaniałe!

MATEUSZ: Nie licząc piosenki nagranej z Alexandrem Stewartem, na tej płycie jest jeszcze 6 innych kawałków, w których pojawiają się goście – praktycznie połowa albumu to duety! Wychodzi na to, że naprawdę lubisz współpracować z innymi artystami!

SHAGGY: Naprawdę jest ich aż tylu? Nie liczyłem (śmiech). Rzeczywiście, lubię nagrywać z innymi ludźmi – pod warunkiem, że są moimi przyjaciółmi. Płytę ze Stingiem też nagrałem dlatego, że jesteśmy dobrymi kumplami, a nie dlatego, że jest tym słynnym kolesiem z The Police. Jest między nami naprawdę fantastyczna relacja! Nicky Jam – to samo! Potrafimy zadzwonić do siebie i godzinami gadać o pierdołach. Podobnie jest w przypadku Shenseea – ta dziewczyna jest naprawdę przesympatyczna, a poza tym od dawna kumpluję się z jej managerem. W każdej współpracy, jaką podejmuję, w tle pojawia się to, co łączy mnie z daną osobą i co myślę o jej własnych utworach – jeśli mam okazję usłyszeć czyjąś twórczość i stwierdzam, że jest w niej coś naprawdę interesującego, lubię nawiązać kontakt i powymieniać się pomysłami. Zanudziłbym się, gdybym na mojej płycie słyszał tylko swój własny głos – a musicie wiedzieć, że mam alergię na nudę!

MATEUSZ: Wybrałeś już piosenkę, która posłuży jako kolejny singiel z tej płyty?

SHAGGY: Nie, choć nawet dziś zastanawialiśmy się nad tym z moją ekipą. Analizowaliśmy, które z nowych piosenek zbierają najlepsze recenzje na YouTube i jeśli się nie mylę, to są to „Body Good” i „When She Loves Me”. Ta pierwsza to pewnie dlatego, że jest w niej Nicky Jam, który ma naprawdę oddanych fanów, a ta druga jest po prostu bardzo przyjemna – idealna na wychillowanie! Pewnie wybierzemy nowy singiel spomiędzy tych dwóch utworów.

MATEUSZ: Mi się bardzo podoba „Crashing Down” – to kawałek z naprawdę dużym potencjałem!

SHAGGY: To zabawne, bo „Crashing Down” i „Love Me Now” to w zasadzie bonusowe numery, których nie ma na amerykańskiej wersji płyty – są dostępne tylko w wydaniu deluxe. Wydawca poprosił mnie, bym dorzucił coś specjalnego na tę wersję i dałem mu te dwie piosenki – na co też usłyszałem, że byłyby z nich świetne single. A ja miałem przez cały czas wrażenie, że to takie odpadki (śmiech).

MATEUSZ: Skoro sam poruszyłeś wątek płyty nagranej do spółki ze Stingiem – nie możemy go pominąć! Czyim pomysłem było nawiązanie tej szokującej dla większości Waszych fanów współpracy?

SHAGGY: Ten pomysł zrodził się z naszej przyjaźni. Sting wpadł na pomysł, by nagrać płytę reggae i poprosił mnie o pomoc przy jej realizacji. Zacząłem mu pomagać. W momencie, gdy mieliśmy już nagraną sporą część materiału, okazało się, że mój wokal pojawia się w większości piosenek. Powiedziałem Stingowi, by mnie z nich usunął i poprosił innych ludzi, by nagrali moje fragmenty – a Sting rzucił tylko: „Ale po co? Podoba mi się to, co nagraliśmy razem. Niech to będzie nasz wspólny album”. Można zatem powiedzieć, że pomysł, by był to nasz wspólny krążek, wyszedł od niego – ale odbyło się to w bardzo naturalny sposób. Musiałem tylko przejść się do mojego wydawcy i powiedzieć mu, że mój kolejny własny album (czyli ten, który wydałem teraz) będzie musiał trochę poczekać. Dopiero wtedy mogliśmy ze Stingiem w pełni skupić się na wspólnym krążku. Kiedy w końcu materiał był gotowy, zorientowaliśmy się, jak absurdalnie on brzmi. „Jesteśmy jak Ying i Yang, dwa kompletne przeciwieństwa. Jak, my to sprzedamy, do cholery?”, powiedziałem Stingowi. Wiedzieliśmy jednak, że sama muzyka brzmi znakomicie i że bawiliśmy się fantastycznie przy jej nagrywaniu. Stwierdziliśmy więc, że nie ma wyjścia – musimy jakoś przekonać ludzi do tego, że nasza współpraca była świetnym pomysłem. Początkowo było mnóstwo sceptyków, ale mieliśmy to gdzieś – a z czasem okazało się, że wielu z nich po zapoznaniu się z naszą płytą się nią zachwyciło.

MATEUSZ: Jeśli mam być szczery, to początkowo też byłem dość sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, ale po wysłuchaniu tego albumu mój sceptycyzm zmienił się w wielkie „WOW”!

SHAGGY: A to dopiero połowa tego, co czują ludzie, którzy widzieli nasze show na żywo – to dopiero jest szaleństwo! Płyta jest świetna, ale dopiero na koncercie te kawałki nabierają prawdziwej mocy. Oprócz nich, wykonujemy też swoje stare hity – Sting śpiewa „It Wasn’t Me”, a ja „Englishman In New York”. To naprawdę wyjątkowe, zajebiste show – jeśli jeszcze go nie widzieliście, nie przegapcie kolejnej okazji!

OLIWIA: A jest szansa, że nagracie ze Stingiem kontynuację waszego wspólnego albumu? A może marzy Ci się podobny projekt z jakimś innym artystą?

SHAGGY: Nie, nie mam żadnych marzeń w tym zakresie – takie rzeczy wpadają do głowy spontanicznie i rozwijają się w sposób naturalny. Natomiast mogę zdradzić, że Sting i ja rozmawiamy o powtórce – na razie to luźne rozmowy bez konkretnego planu, ale obaj mamy dużą chęć by nagrywać razem ponownie. Może się jednak zdarzyć też, że to nigdy nie nastąpi – obaj jesteśmy na tyle zajęci, że nie wiadomo, czy uda nam się wygospodarować czas na powrót do naszego projektu. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość!

MATEUSZ: Twój syn, Richard, jest również muzykiem (występuje pod pseudonimem Robb Bank$ – przyp. red.), ale jak dotąd nie doszło do żadnej współpracy między wami. Dlaczego?

SHAGGY: Mam wrażenie, że nigdy żaden z nas nie wyraził woli w tym kierunku. On obrał w świecie muzyki zupełnie inny kierunek, niż ja. Oczywiście, dobrze znam jego piosenki, bo sporo nagrywa w moim studiu w Nowym Jorku, i jest między nami naprawdę świetna więź – ale podobnie jak ja, on jest artystą, który lubi czuć, że ma pełną wolność twórczą, więc nie wchodzimy sobie w drogę w tym zakresie. Oczywiście, rozmawiam z nim dużo o biznesowych aspektach muzyki, ale jeśli chodzi o same piosenki, to on decyduje o wszystkim. To jego własna droga, którą musi przejść samemu – niezależnie od tego, czy na jej końcu okaże się wygranym, czy przegranym.

OLIWIA: Jak czułeś się jako ojciec, gdy twój syn pewnego dnia stanął przed tobą i powiedział: „hej, Tato, chcę być muzykiem, tak jak ty”?

SHAGGY: Nigdy tego nie zrobił! Fakt, że zaczął tworzyć muzykę, ukrywał przede mną w tajemnicy – dowiedziałem się o tym zupełnym przypadkiem. Pewnego dnia wybrałem się incognito na jego koncert – wchodzę do klubu, a tam ponad 2000 dzieciaków ściśniętych pod sceną śpiewa każdą jedną linijkę każdej z jego piosenek! Pomyślałem sobie: „kiedy to się, kurwa mać, stało?!” (śmiech). Poczułem wtedy ogromną dumę – byłem niesamowicie zadowolony z tego, że osiągnął to zupełnie sam, dzięki swemu własnemu talentowi, własnej pasji, własnym pomysłom i długofalowej wizji, a nie dlatego, że jest synem Shaggy’ego i dzięki temu ktoś go w ogóle zauważa. Obrał własną ścieżkę kariery, na której nie ma miejsca dla mnie, i w sumie naprawdę się z tego cieszę.

OLIWIA: Kilka dni temu wystąpiłeś w Opolu i nie był to nawet twój pierwszy tegoroczny występ w Polsce – ledwie dwa tygodnie wcześniej dałeś koncert w Bielsku-Białej. Co sprawia, że lubisz powracać tutaj z taką regularnością?

SHAGGY: Oj, to Bielsko było niezłym zaskoczeniem – przyszło chyba ze 20 tysięcy ludzi, czego się w ogóle nie spodziewałem. Szaleństwo, prawie tak jak na Woodstocku kilka lat temu! W każdym razie, rzeczywiście wpadam do Polski ostatnio dość często. Prawda jest taka, że zakochałem się w tym kraju już dawno temu – przy okazji mojej pierwszej wizyty tutaj w kwietniu 1996 roku. Miałem grać koncert w Poznaniu i podczas soundchecku wydarzył się wypadek – z sufitu nad sceną spadł spory element oświetlenia i kilka osób z mojego zespołu doznało obrażeń. Na szczęście, nikomu nic poważnego się nie stało, ja sam też odniosłem tylko lekką ranę, więc skończyło się bez tragedii. Paradoksalnie, ten wypadek nie sprawił, że zacząłem omijać Polskę szerokim łukiem – wręcz przeciwnie: ten kraj zaczął mi się kojarzyć pozytywnie i zajął specjalne miejsce w moim sercu. Przecież mogłem zginąć – a nic takiego się nie stało, więc trzeba się cieszyć! Miałem szczęście, bo kiedy to się zdarzyło, stałem akurat między dwoma wielkimi głośnikami. Gdy z góry spadł fragment sufitu, uderzył mnie, ale w taki sposób, że wpadłem pomiędzy te dwa głośniki – a on sam zatrzymał się na nich i złamał w pół, więc nie zostałem przygnieciony. Zostałem uderzony w głowę – traciłem na chwilę przytomność od uderzenia i sam nie mogłem wstać, więc mój przyjaciel Paul, który jest obecnie moim managerem, wyciągnął mnie spomiędzy tych dwóch głośników – ale mogło być gorzej, bo gdyby nie te głośniki, być może dziś byłbym sparaliżowany. Od tamtego czasu codziennie dziękuję w modlitwach za to, że nic mi się wtedy nie stało. W każdym razie, choć moja przygoda z Polską nie zaczęła się zbyt dobrze, to jednak lubię tu wracać. To piękny kraj. Miałem okazję grać choćby w Krakowie czy Wrocławiu – to fantastyczne miasta! Cieszę się, że tutejsi fani wciąż chcą mnie oglądać. Tak długo, jak będą tu ludzie zadowoleni z tego, że mnie widzą, na pewno będę tu powracał!

OLIWIA: A możesz nam zdradzić, czy zamierzasz w najbliższym czasie ponownie wystąpić Polsce?

SHAGGY: Bardzo bym chciał i mam nadzieję, że to wkrótce nastąpi! Może w listopadzie się uda mi tu przyjechać znowu? Bardzo bym chciał zagrać tu kilka koncertów – w zeszłym roku moje występy ze Stingiem były wyprzedane do ostatnich miejsc i mam nadzieję, że jak przyjadę samemu, to będzie podobnie. Zawsze świetnie się tu bawię – ostatni koncert w Opolu, który był transmitowany w jednej z telewizji, był dla mnie naprawdę świetnym przeżyciem dzięki temu, jak bawiła się tamtejsza publiczność.

MATEUSZ: Jesteś w muzycznym biznesie już od 3 dekad. Jaka jest największa różnica między dzisiejszym Shaggy’m, a tym chłopakiem, który właśnie został zauważony, gdy śpiewał na ulicach Brooklynu, i był u progu wielkiej kariery?

SHAGGY: Dzisiejszy Shaggy jest dużo mądrzejszy, bardziej dba o otoczenie i myśli nad wszystkim znacznie dłużej, niż tamten szalony, porywczy młodzian. Gdybym wiedział wtedy to wszystko, co wiem teraz, z pewnością byłbym za młodu innym, lepszym człowiekiem. Ale ciągle idę do przodu, zmieniam się każdego dnia. Chyba nikt, kto wkłada we własny rozwój choć trochę wysiłku, nie pozostaje taką samą osobą przez tyle lat.

OLIWIA: Wydajesz się osobą, która nie żałuje niczego w swoim życiu i wyciąga wnioski z każdej jednej sytuacji.

SHAGGY: Tak, jak już mówiłem – w momencie, gdy przestajesz się uczyć, przestajesz żyć. Dla mnie liczy się przede wszystkim nauka, jaką mogę wyciągnąć ze wszystkiego, co mi się przydarza. Dosłownie wszystko może być dla nas lekcją. Nawet kiedy przegrywamy, a ludzie wytykają nas palcami, nie powinniśmy się tym zadręczać. Porażki są wpisane w nasze życie. Gdy ktoś nas nazywa „loserami” powinniśmy pokazać mu palce ułożone w „L-kę” i powiedzieć, że każda sytuacja, gdy ktoś określa nas w ten sposób, jest dla nas lekcją. Jeśli zrobisz dziesięć rzeczy, które są fajne, a jedna ci nie wyjdzie – to wciąż powinieneś definiować samego siebie przez pryzmat tego, co wypadło dobrze, a z porażki wyciągać wnioski. Właśnie tak staram się patrzeć na swoją karierę – skupiam się na pozytywach, na tym, co wypadło dobrze, a z tego, co poszło źle, wynoszę naukę.

OLIWIA: Udało ci się osiągnąć w świecie muzyki dużo więcej, niż większości artystów. Czy jest jeszcze coś, co wciąż pozostaje w sferze twoich marzeń?

SHAGGY: Nie mam jakichś specjalnych życzeń, jeśli chodzi o tworzenie nowej muzyki. Chciałbym po prostu mieć nadal możliwość koncertować na całym świecie, bo to jest ten aspekt biznesu muzycznego, który lubię najbardziej ze wszystkich. Bez nagrywania nowych płyt mógłbym żyć, ale bez występów na żywo – na pewno nie. To, o czym naprawdę marzę, nie jest związane z muzyką – po prostu chciałbym wciąż, każdego dnia, stawać się coraz lepszym człowiekiem.

MATEUSZ: Nasze spotkanie powoli zbliża się do nieuchronnego końca – więc czy jest coś, co chciałbyś od siebie przekazać swoim fanom na zakończenie tego wywiadu?

SHAGGY: Jasne! Przede wszystkim, dzięki że od tylu lat jesteście ze mną – to była naprawdę niesamowita podróż! Niezależnie, czy jesteście ze mną od wielu lat, czy dopiero zaczęliście odkrywać moją twórczość – mam nadzieję, że zawsze będziemy się razem dobrze bawić przy okazji moich kolejnych wizyt. Życzę wam samych pomyślności!

Komentarze: