Gdy w 2011 roku Phil Xenidis, znany jako Phil X – lider formacji The Drills i gwiazda YouTube'owego kanału FrettedAmericana – przez kilka koncertów zastępował w składzie Bon Jovi przebywającego w klinice odwykowej Richiego Samborę, chyba nikt nie spodziewał się, że kilka lat później to właśnie on będzie pełnił rolę głównego gitarzysty legendarnego zespołu z New Jersey. Przy okazji niedawnej wizyty Bon Jovi w Warszawie udało nam się umówić z Philem na wywiad, w którym opowiedział nam między innymi o swoich dotychczasowych doświadczeniach u boku Jona Bon Joviego, planach wydawniczych obu swych zespołów, jak również wyjaśnił, czemu jego syn nie chce, by Phil był sławny.
Rozmowę w imieniu wyspa.fm przeprowadził Mateusz M. Godoń.
MATEUSZ: Mija właśnie 8 lat, odkąd po raz pierwszy wystąpiłeś na scenie z Bon Jovi, a 3, odkąd zostałeś pełnoprawnym członkiem zespołu. Jak z perspektywy tego czasu oceniasz swą dotychczasową przygodę z tym zespołem?
PHIL: Wciąż wydaje mi się to trochę surrealistyczne. Pewnego dnia po prostu obudziłem się i dotarło do mnie, że właśnie wyruszam w trasę z jednym z największych zespołów rockowych na świecie. Za pierwszym razem, w 2011 roku, przynajmniej byłem do pewnego stopnia przygotowany na to, co może nastąpić. Ale w 2013 nie było żadnych wcześniejszych sygnałów, żebym był gotowy. Odebrałem telefon z prośbą o natychmiastową pomoc i od razu wyruszyłem w podróż. Nie udało mi się zdążyć na show w Calgary, ale już następnego dnia graliśmy koncert w Edmonton, na który dojechałem, i… od tamtego momentu wciąż trwam na tym posterunku (śmiech).
MATEUSZ: Jakie było największe wyzwanie, z którym musiałeś się zmierzyć, dołączając do zespołu z tak wielkim dorobkiem i tak długą historią?
PHIL: Myślę, że najtrudniejsze w tym wszystkim było to, by do wszystkiego podchodzić z odpowiednim szacunkiem do twórczości zespołu, do oczekiwań fanów i oczywiście do spuścizny, jaką pozostawił po sobie Richie Sambora. Dołączając do takiej grupy jak Bon Jovi po prostu musisz mieć w sobie respekt do tego, co ona sobą reprezentuje. Wiesz, dawniej byłem fanem zespołu – „Livin’ On A Prayer” to była jedna z najważniejszych piosenek mojej młodości. Później musiałem się przestawić z bycia fanem na bycie gościem, który co wieczór wychodzi razem z tymi facetami na scenę. Naprawdę chwilami mam nadal wrażenie, że to nie dzieje się w rzeczywistości. Jednocześnie muszę się cały czas pilnować, by na scenie zachowywać się odpowiednio – grając z Bon Jovi nie mogę sobie pozwolić na pokazanie takiego oblicza Phila X, jak podczas występów z The Drills. Tutaj najważniejszy jest Jon – on jest liderem i głosem tej grupy, ja jestem tu tylko po to, by go wspierać. Myślę, że takie spojrzenie na moją rolę w tym zespole pozwala mi dobrze wykonywać tę robotę.
MATEUSZ: Sam wspomniałeś o Richiem, więc pozwól, że pociągnę nieco ten wątek. Byłeś jego zastępcą, a później następcą, więc musiałeś się zmierzyć z zadaniem wejścia w jego buty. Czy było ci trudno znaleźć równowagę pomiędzy własnym stylem gry a tym, z którego słynął Richie – a który musiałeś w pewnym stopniu odtworzyć?
PHIL: Kwestie czysto techniczne nie stanowiły dla mnie problemu – poszczególne kompozycje są stosunkowo łatwe do opanowania, a styl Richiego bazuje raczej na prostych, niezbyt skomplikowanych riffach. Oczywiście, kiedy już je odtwarzasz, to musisz to robić w taki sposób, by niczego nie zepsuć. Jednak najważniejsze w tym wszystkim jest to, by uchwycić emocje, które potrafił przekazać Richie. Potrafię grać na gitarze i śpiewać – ale na pewno nie robię żadnej z tych rzeczy w taki sam sposób, jak on. I tutaj znów wracamy do tego, o czym mówiłem wcześniej: grając czyjeś solówki musisz robić to z szacunkiem dla jego pracy.
MATEUSZ: Rozumiem, o czym mówisz! Pozostając jeszcze przez chwilę w temacie Richiego: rok temu, mniej więcej w okolicach wprowadzenia zespołu do Rock & Roll Hall Of Fame, udzielił on wywiadu, w którym opowiadał, że pewnego dnia wpadł na wasz koncert. Jak mówił, przed waszym wyjściem na scenę wygłupialiście się na zapleczu i w pewnym momencie on rzucił żartem, że „musi ci być ciężko być nim, ale bez całej tej forsy i dziewczyn kręcących się dookoła”. Czy rzeczywiście jest ci tak ciężko, jak sugerował Richie?
PHIL: Oczywiście, żartował, ale… (śmiech). Będę szczery: Bon Jovi to mega-zespół – gramy na największych stadionach i latamy wynajętymi odrzutowcami, więc żyje się nam naprawdę zajebiście! Ale tak na co dzień po prostu staram się robić swoje i skupiam się na muzyce, niekoniecznie rozmyślając o pozostałych kwestiach, o których wspominał Richie. Nie zgarniam takiej kasy, jak on, ale w sumie, to nie potrzebuję mieć aż tyle pieniędzy. A już na pewno do niczego nie są mi potrzebne te wszystkie groupies, bo mam wspaniałą żonę i cudowne dzieciaki. Najtrudniejsze w byciu częścią tego zespołu jest właśnie to, że muszę tak dużo czasu spędzać z dala od mojej rodziny. Nie sądziłem, że okaże się to dla mnie aż tak ciężką kwestią. W czerwcu byliśmy przez 3 tygodnie w Europie, potem wróciłem na chwilę do Stanów, by spędzić kilka dni z rodziną w Disney World w Orlando, po czym znów musiałem wsiąść w samolot i lecieć do Düsseldorfu, żeby rozpocząć kolejną trzytygodniową część trasy. I teraz nie mogę się już doczekać, by wrócić do domu i wreszcie pobyć trochę z bliskimi – po zakończeniu trasy będziemy mieli dla siebie cały miesiąc!
MATEUSZ: „This House Is Not For Sale” był pierwszym albumem Bon Jovi, w którego nagrywaniu wziąłeś udział – wcześniej uczestniczyłeś jedynie w występach na żywo. Jakie wrażenia wyniosłeś z tego pierwszego spotkania z Jonem i resztą zespołu w warunkach studyjnych?
PHIL: Szczerze mówiąc, to czułem się, jakbym brał udział w nagrywaniu tego krążka trochę na doczepkę – gdy zaproszono mnie do studia, prawie cały materiał był już napisany lub nawet zarejestrowany. Wtedy Jonowi przyszła do głowy refleksja, że przydałoby się, by w Bon Jovi jednak był stały gitarzysta, który pojawiałby się na okładkach płyt i w teledyskach. W przeciwnym wypadku, w składzie byliby tylko wokalista, perkusista i klawiszowiec – a tak, jak stwierdził sam Jon, nie wygląda przecież rockowy zespół (śmiech). Poprosił więc mnie, bym został oficjalnym gitarzystą zespołu – przy okazji podejmując decyzję, że formalnym członkiem Bon Jovi zostanie również Hugh. Jednak, jak mówiłem, niemal wszystko na nowy album było już gotowe – Jon zagadał więc do Shanksa, mówiąc: „hej, Phil jest teraz oficjalnym członkiem zespołu, więc dobrze byłoby, gdyby jednak pojawił się na tej płycie”. Tym samym dostałem możliwość dogrania swoich partii gitarowych na cztery piosenki – reszta była skończona już wcześniej i nie było sensu, by nagrywać je od nowa. Pierwszy dzień w studiu z chłopakami był po prostu… interesujący. Przez lata nagrałem bardzo dużo płyt – pracowałem z dziesiątkami artystów, producentów czy reżyserów teledysków przy różnych projektach, więc mam trochę doświadczenia w tym zakresie. Ale nagle pracowałem nad nowymi utworami z Jonem Bon Jovim i Johnem Shanksem – a oni z uwagą słuchali moich przemyśleń i pozwalali dołożyć coś od siebie, więc mimo wszystko naprawdę poczułem się częścią tego projektu, nawet jeśli dołączyłem do pracy nad nim w jego końcowej fazie. Teraz, przy nagrywaniu nowego albumu, było zupełnie inaczej, ponieważ brałem udział w procesie twórczym od samego początku. Całym zespołem przyjechaliśmy do studia w Nashville i zaczęliśmy nagrywać razem – to było kompletnie inne uczucie, niż poprzednio!
MATEUSZ: Skoro już wspomniałeś o nowym albumie Bon Jovi, to czy możesz zdradzić nam coś więcej na jego temat?
PHIL: Nie, niekoniecznie (śmiech). Trochę na to jeszcze za wcześnie…
MATEUSZ: W takim razie – może chociaż powiesz, czy możemy się spodziewać jego premiery w niedalekiej przyszłości?
PHIL: Tak (śmiech).
HUGH (McDonald – basista Bon Jovi, który przysłuchiwał się tej części rozmowy – przyp. red.): Ja mogę zdradzić, że będzie na nim muzyka.
PHIL: Wiesz, różne instrumenty, i trochę śpiewania!
HUGH: Gitary, bas, perkusja, keyboard, i oczywiście wokale. I trochę ciekawych tekstów. Przekonasz się wkrótce!
MATEUSZ: OK, w takim razie zostawmy temat tego nowego, tajemniczego krążka – i skupmy się na klasyce! Czy potrafisz wskazać utwór Bon Jovi, który najbardziej lubisz grać na żywo?
PHIL: „Livin’ On A Prayer” na pewno jest wysoko na mojej liście. Jak już mówiłem, to piosenka mojej młodości – nie dość, że przez całe lata grałem ją z różnymi coverbandami, to jeszcze każda dalsza wyprawa autem z moimi kumplami kończyła się tym, że w pewnym momencie puszczaliśmy ten numer i darliśmy się na całe gardło, mknąc po autostradzie (śmiech). To jak część soundtracku mojego życia – nie dziw się więc, że możliwość grania tego numeru razem z Bon Jovi jest dla mnie niesamowitym przeżyciem. Zagrałem go z chłopakami już chyba z 200 razy, ale nadal za każdym razem mam ciary, gdy zaczyna się intro! Lubię również „Keep The Faith” – zawsze się świetnie bawię przy tym kawałku, bo jest w nim taki moment, kiedy każdy z nas może się po prostu zatracić w graniu i popuścić wodze fantazji. To jest dla mnie zawsze jedna z najbardziej ekscytujących części koncertu.
MATEUSZ: A jest jakakolwiek szansa, byś wkrótce znów sam coś zaśpiewał podczas koncertu Bon Jovi? Pamiętam, jak w 2013 roku dostałeś pozwolenie, by wykonać covery AC/DC podczas występów w Australii, i muszę przyznać, że wyszło ci to świetnie!
PHIL: Dzięki! Wiesz, takie pomysły często padają podczas prób, ale zauważ, że ostatnimi czasy rzadziej niż kiedyś zdarza się nam zabawa w „szafę grającą”, która dawniej była stałym punktem programu – jeśli się nie mylę, na tej trasie jakiekolwiek covery wykonaliśmy tylko jeden jedyny raz, w Liverpoolu, żeby oddać cześć Beatlesom, w tym szczególnie Paulowi McCartneyowi, który dzień wcześniej obchodził urodziny. Ale jeśli pewnego dnia Jon stwierdzi, że możemy zagrać kilka coverów i w sumie mógłbym coś zaśpiewać – jestem pierwszym, który przyklaśnie temu pomysłowi. Przy okazji, szef miałby okazję chwilkę odpocząć – więc przyniosłoby to same korzyści (śmiech).
MATEUSZ: Odejdźmy na chwilę od wątków związanych z Bon Jovi i cofnijmy się do czasów zanim dołączyłeś do zespołu. Jak wyglądało twoje wprowadzenie do świata muzyki?
PHIL: Muzyka jako zjawisko była obecna w moim życiu praktycznie od zawsze. Pochodzę z rodziny o greckich korzeniach – a Grecy to bardzo muzykalny naród! Grecka muzyka była częścią naszego domu – mój ojciec ciągle grał na buzuki, która jest czymś w rodzaju greckiej wersji gitary. Tata brał swoją buzuki na każdą jedną imprezę. Wszyscy krewni i znajomi uwielbiali słuchać, jak gra i śpiewa – znał setki politycznych piosenek z lat czterdziestych. Słuchając występów mojego taty i obserwując reakcje ludzi na wykonywane przez jego utwory, zrozumiałem, że muzyka to naprawdę potężne narzędzie, bo potrafi doprowadzić ludzi do śmiechu lub do płaczu. Ojciec nie poprzestawał zresztą tylko na greckich utworach – niesamowicie ciągnęło go też do typowo amerykańskiego grania, więc od małego słuchałem piosenek Elvisa Presleya. Wielu ludzi w moim wieku wyrosło na twórczości The Beatles, ale w moim domu liczył się tylko Elvis! To jego piosenki były pierwszymi, które nauczyłem się grać i śpiewać – mając 8 lat potrafiłem już wykonać „Blue Suede Shoes” i „Teddy Bear”. Pewnego razu poszliśmy na wesele – a musisz wiedzieć, że na greckim weselu naprawdę bawią się setki ludzi, ten film nie kłamie! – i zespół, który tego wieczoru rozkręcał imprezę, zrobił sobie przerwę, tata mrugnął do mnie okiem i powiedział: „hej, może byśmy weszli na scenę i zagrali razem Elvisa?”. Spojrzałem na niego ze strachem, mówiąc: „ale tato, nie ma szans, tu jest za dużo ludzi”. Było chyba z 400 osób! Ale w końcu ojciec namówił mnie, byśmy coś zagrali – i można powiedzieć, że to był moment, który zmienił moje życie! Czasami żałuję, że to się zdarzyło przed powstaniem YouTube’a – nie możesz po prostu wklepać w wyszukiwarkę „8-latek śpiewa Elvisa na wielkim, greckim weselu”. Nikt nie miał nawet kamery, żeby to nagrać na kasecie – jeśli nie byłeś na tym weselu, to niestety, ale już tego nie zobaczysz.
MATEUSZ: Szkoda!
PHIL: Nawet nie wiesz, jak mi jest przykro – na pewno miałbym teraz setki milionów wyświetleń (śmiech).
MATEUSZ: A kiedy właściwie zdecydowałeś się na poważnie zająć muzyką?
PHIL: Sądzę, że ta myśl zawsze krążyła mi po głowie – miałem ją po prostu we krwi. Gdy byłem w liceum, utwierdziłem się w przekonaniu, że nie chcę iść na żadne normalne studia. Oczywiście, zawsze powtarzam dzieciakom z mojej rodziny (i to samo będę mówił swoim!) by zadbały o swoją edukację, ale sam miałem poczucie, że tracę w szkole czas. Na angielskim wymyślałem teksty piosenek, a na matematyce, zamiast rozwiązywać równania, tworzyłem projekty nowych gitar. Skończyłem to liceum, choć z niezbyt wysokimi ocenami, i zakomunikowałem rodzinie, że koniec ze szkołą – teraz chcę po prostu mieć swój zespół! Wraz z moimi dwoma kumplami wsiedliśmy w vana i jeździliśmy po całej Kanadzie, grając w każdej możliwej dziurze za parę centów. To był naprawdę świetny czas w moim życiu – nauczyłem się wtedy grać przeogromną ilość coverów, na czele z numerami Van Halen, Led Zeppelin, Black Sabbath, Iron Maiden czy AC/DC, i naprawdę świetnie nam one wychodziły! Nie potrafiłem czytać z nut, a to nadal były czasy przed powstaniem YouTube’a i tych wszystkich tutoriali, które teraz mają do dyspozycji młodzi adepci gitary, więc musiałem wszystkiego uczyć się ze słuchu. Pamiętam, jak próbowałem opanować kawałek Ozzy’ego „Over The Mountain” – siedziałem z gitarą przy magnetofonie, puszczając raz za razem ten numer z kasety i starając się następnie samemu odtworzyć całą melodię. To doświadczenie bardzo wyostrzyło mi słuch – co naprawdę zaowocowało po latach, gdy zacząłem brać udział w sesjach nagraniowych w Los Angeles. Inni muzycy znali nuty, ja nadal nie, a w jakiś sposób musiałem za nimi nadążać – i udawało mi się to właśnie dzięki temu, że w zasadzie w każdej piosence szybko potrafiłem wyłapać wszystkie niuanse. Wiesz, kiedy masz w czymś braki – musisz znaleźć sposób, by je nadrobić w inny sposób, więc wytrenowałem swój słuch do tego stopnia, że nikt nawet nie zdawał sobie sprawy, iż nie znam nut. Ktoś mógłby powiedzieć, że w ten sposób oszukiwałem – ale ja bym to nazwał po prostu radzeniem sobie z własnymi ograniczeniami. Gdy wrzucają cię na głęboką wodę, po prostu trzeba umieć sobie z nią poradzić i wypłynąć jak najwyżej na fali, która z niej powstaje.
MATEUSZ: Przez wiele lat pracowałeś jako muzyk sesyjny – czy raczej najemnik („a hired gun” – przyp. red.), jak sam lubisz mówić. Na swej drodze miałeś okazję spotkać wielu artystów. Z kim pracowało ci się najlepiej?
PHIL: Łatwiej, niż konkretnego artystę będzie mi wskazać projekty, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Na przykład był taki mało znany zespół Day Of Fire, z którym nagrałem jeden album 15 lat temu. Na basie grał tam mój kumpel Chris Chaney, na perkusji Gary Novak, a producentem był Scott Humphrey. Nagrywaliśmy cały materiał na taśmie, co współcześnie nie zdarza się często. Podczas nagrywania na taśmie stres jest większy, bo każdy boi się, że coś zepsuje. Gdy nagrywasz za pomocą jakiegoś programu, na przykład Pro Tools, możesz zawsze zatrzymać nagranie, cofnąć o parę sekund, wyciąć i dograć konkretny instrument albo w ogóle posklejać utwór z kilku wersji – ale gdy nagrywasz na taśmie, masz świadomość, że nawet najmniejszy błąd spowoduje, iż trzeba będzie wszystko zaczynać od początku. Można jednak powiedzieć, że ten staroświecki sposób nagrywania wywołał w nas dodatkową ekscytację całym projektem.
Innym ciekawym doświadczeniem było nagrywanie pierwszego albumu Daughtry – zespołu stworzonego przez finalistę programu „American Idol”, Chrisa Daughtry’ego. On nie wygrał tego show, ale potem okazało się, że jest największym zwycięzcą z wszystkich jego uczestników, bo ta jego debiutancka płyta zrobiła furorę i sprzedała się w 5 milionach egzemplarzy. Udało nam się stworzyć na tym albumie niesamowity klimat, w czym oczywiście w dużej mierze zasługa głosu samego Chrisa. Ale odbiór tego krążka był tak entuzjastyczny, że i mnie udział w jego nagrywaniu wyszedł na dobre – liczni producenci zaczęli wypytywać o „tego gitarzystę z płyty Daughtry”, bo stwierdzili, że właśnie takiego brzmienia gitar potrzebują dla swoich projektów.
W sumie, to jak tak teraz rozmyślam, to jest jeden artysta, którego chciałbym wyróżnić. Wiesz, gdy jestem z kimś w studiu, raczej skupiam się na pracy – nie myślę o takich kwestiach, jak strzelenie sobie z kimś fotki, którą mógłbym potem umieścić na Instagramie. Chris Cornell był jednak moim idolem, gdy byłem młodszy – jego wokal był naprawdę wyjątkowy, wręcz ikoniczny, a on sam był niesamowitym tekściarzem i kompozytorem. Praca z nim była prawdziwym zaszczytem – i to jest ten jeden, jedyny przypadek, gdy żałuję, że nie zrobiliśmy sobie tej fotki, bo ta szansa się już nigdy nie powtórzy. Wszyscy dookoła przychodzili z telefonami i robili sobie zdjęcia – a ja jeden nie, czego teraz strasznie mi szkoda.
MATEUSZ: Jaka jest największa różnica między byciem muzykiem sesyjnym a pełnoprawnym członkiem uznanego zespołu?
PHIL: Jak mam być szczery, to chwilami wciąż nie do końca czuję się jak pełnoprawny członek Bon Jovi, ale raczej jak najemnik, który na dłużej związał się z tą grupą (śmiech). Nie piszę nowych piosenek. Nie mogę wychodzić poza ramy narzucone przez zespół i jego historię, z szacunkiem podchodząc do dokonań faceta, którego zastąpiłem. Pewnie, że to ekscytujące być częścią tego wszystkiego – wychodzę z hotelu i natychmiast mam wokół siebie 50 osób, które proszą o podpis i zdjęcie – ale są momenty, że wciąż czuję się po prostu jako dodatek do zespołu, a nie jego integralna część. Tak jak mówiłem – to, że tu jestem, czasem wciąż wydaje mi się jakimś snem. Pamiętam, jak w 2013 roku, już po kilkudziesięciu koncertach z chłopakami, obudziłem się w odrzutowcu po krótkiej drzemce. Otworzyłem oczy i moją pierwszą myślą było: „o rany, to przecież Jon Bon Jovi” (śmiech). Teraz niby widzę go na co dzień, a jednak nadal miewam wrażenie, że jest w tym wszystkim coś nierzeczywistego.
MATEUSZ: Myślę, że nie powinieneś patrzeć na siebie w ten sposób – fani Bon Jovi ewidentnie cię uwielbiają i raczej nie mieli problemu z zaakceptowaniem cię w roli następcy Richiego.
PHIL: Bardzo to doceniam i jestem wdzięczny za wszelkie wyrazy sympatii. Od samego początku, odkąd tylko pojawiłem się w zespole, fani byli wobec mnie bardzo mili. Oczywiście, wciąż zdarzają się też komentarze w stylu: „to już nie jest prawdziwe Bon Jovi, tylko Jon i przyjaciele”. Jednak zmiany w składach zespołów są naturalną koleją rzeczy. Jon wciąż tu jest, a to od jego nazwiska wzięła się nazwa zespołu (śmiech). Myślę zatem, że mimo wszystko koncerty Bon Jovi potrafią być tak samo magiczne, jak dawniej.
MATEUSZ: Oprócz Bon Jovi masz jeszcze drugi projekt, o którym zresztą wspomniałeś na początku naszej rozmowy – The Drills. Dzień przed naszym spotkaniem wrzuciłeś do sieci zdjęcie z pierwszego dnia nagrywania waszej niedawno wydanej EPki, zatytułowanej „Stupid Good Lookings”. Zaciekawiło mnie, że zgodnie z opisem to zdjęcie powstało… w czerwcu 2014 roku! Co sprawiło, że ukończenie tego materiału zabrało wam tyle czasu?
PHIL: Cóż, rzeczywiście trochę nam z tym zeszło (śmiech). Myślę, że wzięło się to stąd, że zaprosiliśmy do udziału w nagraniach mnóstwo gości. W każdym utworze gra inny perkusista – pojawili się tu tacy wspaniali artyści, jak choćby Taylor Hawkins, Tommy Lee, Kenny Aronoff, Ray Luzier z grupy KoRn, Glen Sobel z zespołu Alice’a Coopera czy Abe Laboriel Jr., który na co dzień występuje z Paulem McCartneyem. Każdy z nich miał zawsze jakieś inne plany i zobowiązania – wiesz, trasy koncertowe czy sesje nagraniowe – i był problem, by się umówić na dogodny termin. Ponad dwa lata zajęło nam, by nagrać partie każdego z muzyków, który początkowo chciał wziąć udział w tym projekcie. A w międzyczasie powstało kilka nowych piosenek, więc kolejni artyści byli przez nas zapraszani do studia – i tak się to toczyło. W pewnym momencie do projektu dołączyły takie legendy, jak nasz Tico, Liberty DeVitto z zespołu Billy’ego Joela (który wystąpił też ze mną w dokumencie „Hired Gun”) oraz Brent Fitz z zespołu Slasha, który pojawia się nawet w więcej, niż tylko w jednej piosence. Brent zagrał zresztą z nami już kilka występów i obiecał, że gdy nie będzie w trasie ze Slashem, to zamierza koncertować z nami – o ile oczywiście żadne inne obowiązki mu w tym nie przeszkodzą. Pomijając kwestię zebrania wszystkich gości, nagrywaliśmy „Stupid Good Lookings” tak długo również ze względu na moje obowiązki w Bon Jovi. Nigdy nie wiesz, kiedy Jon zadzwoni z informacją: „hej, wpadnij do studia, nagrywamy” albo „hej, za miesiąc zagramy kilka koncertów”. W 2015 roku nagle okazało się, że robimy tą krótką trasę po Azji. Potem przyszedł 2016, prace nad „This House Is Not For Sale” i pierwsze występy promujące ten album. A już w 2017 i 2018 machina ruszyła na całego – wielomiesięczne trasy po Ameryce, w międzyczasie próby, wyprawy do Japonii i Australii... Nawet, gdy wracam na chwilę do domu, to wciąż pracuję – nadal dostaję propozycje wzięcia udziału w takiej lub innej sesji nagraniowej. Trzeba się nieźle nakombinować, by wykroić z tego trochę czasu dla The Drills (śmiech).
MATEUSZ: Teraz już wiem, dlaczego nagranie sześciu piosenek zajęło wam aż 5 lat!
PHIL: Nie, nie sześciu – a czternastu! To, co niedawno opublikowaliśmy, to jest część pierwsza. Kolejna porcja utworów jest w fazie mixów i planujemy ją opublikować w październiku. Z kolei trzecia część powinna się ukazać już w kolejnym roku.
MATEUSZ: W takim razie – czemu uznałeś, że lepiej będzie wydać 3 EPki zamiast jednego pełnometrażowego albumu?
PHIL: Dlatego, że mam wrażenie, iż w klimacie, jaki panuje obecnie w przemyśle muzycznym, słuchacze chcą otrzymywać nowy materiał często, ale niekoniecznie w dużych ilościach naraz. Z drugiej strony, są artyści, którzy wydają co miesiąc nowy singiel – ale w ten sposób też nie chciałem tego wydawać. Wolałem mimo wszystko podzielić ten materiał na trochę większe zestawy. Jak mówiłem, w praktycznie każdym utworze jest inny perkusista, więc chcieliśmy ich jakoś pogrupować. Skład, który pojawia się na części pierwszej, został dobrany optymalnie. Na drugiej na pewno pojawi się Ray Luzier z KoRn, Brian Tichy, który grał chyba z każdym, Tommy Lee i chyba Liberty DeVitto… Wiesz, jest kilka piosenek, co do których się jeszcze zastanawiam, na którą część trafią. Kenny Aronoff też może trafić na drugą część, podobnie jak Gary Novak – utwór nagrany z nim jest jednym z moich ulubionych. Może Brent Fitz też będzie na drugiej…? Chociaż nie, on już był na pierwszej, więc następna piosenka z jego udziałem trafi na trzecią. To strasznie zagmatwane (śmiech).
MATEUSZ: Myślałeś kiedyś o tym, by ruszyć w jednoczesną trasę z The Drills i Bon Jovi – tak, aby The Drills byli supportem Bon Jovi podczas wszystkich koncertów?
PHIL: Nawet nie masz pojęcia, jak często ten pomysł przewija się w moich myślach (śmiech). Zresztą fani bardzo często mnie o to pytają. Problem jednak w tym, że z The Drills śpiewam w bardzo agresywny sposób – obawiam się więc, że nawet gdyby set The Drills ograniczyć do 30-40 minut, mogłoby to na tyle nadwyrężyć moje struny głosowe, że nie byłbym w stanie właściwie śpiewać chórków podczas występu Bon Jovi. Po secie The Drills śpiewałbym tak skrzeczącym głosem, że takie „Wanted Dead Or Alive” byłoby kompletnie inną piosenką – i chyba żaden z nas nie chciałby tego usłyszeć… (śmiech). Wiem, że sam pomysł wspólnej trasy jest świetny – widzisz, że uśmiecham się na samą myśl! – ale naprawdę będzie ciężko to zrealizować w praktyce.
MATEUSZ: Jeśli nie cała trasa – to może chociaż pojedynczy koncert przy jakiejś specjalnej okazji?
PHIL: Może gdyby miał się zdarzyć naprawdę duży festiwal, to dałoby się to zorganizować – na zasadzie, że z The Drills zagrałbym gdzieś na początku line-upu, potem kilka godzin przerwy na występy innych zespołów i na koniec, jak już bym zdążył odpocząć, mógłbym spokojnie wyjść na scenę z Bon Jovi. To mogłoby się udać!
MATEUSZ: Jak już wcześniej wspomniałeś, jesteś nie tylko muzykiem, ale także (a może przede wszystkim!) ojcem i mężem. Jak znajdujesz równowagę między tymi dwiema stronami swojego życia?
PHIL: Staram się je od siebie oddzielać. Raz zabrałem swoją rodzinę w trasę, gdy koncertowaliśmy w USA, ale w Europie byłoby ciężko to powtórzyć. Moje dzieciaki są wciąż malutkie – mają odpowiednio 5 i 3 lata – więc takie podróże są dla nich bardzo męczące. Kiedyś Tico wziął ze sobą na kilka koncertów swego nastoletniego syna. Pewnego dnia spytał go: „hej, młody, a pamiętasz, jak byliśmy w Afryce…?”. Oczywiście, nie pamiętał, bo był wtedy zbyt mały. Więc zamierzam zaczekać z zabieraniem swoich pociech na takie wyprawy do momentu, aż moja córeczka będzie na tyle duża, by znosić trudy podróży i wszystko pamiętać. Inna sprawa, że mam poczucie, iż powinienem te dwie strony mojego życia, prywatną i zawodową, oddzielać tak mocno, jak tylko się da. Kilka dni temu, gdy w przerwie między koncertami pojechałem z rodziną do Disney World na Florydzie, w pewnym momencie podszedł do mnie jakiś fan ze Szwecji z prośbą o zdjęcie. Przeprosiłem go, mówiąc, że jestem na wakacjach z dziećmi, więc nie chcę ich stawiać w sytuacji, której jeszcze nie zrozumieją – żeby nie musiały się zastanawiać, czemu tatuś robi sobie zdjęcia z obcymi ludźmi. Zresztą, mój syn Xavier wyraził już swe zdanie na ten temat – gdy miał cztery lata, powiedział mi: „Tato, ja nie chcę, żebyś był sławny!” (śmiech). Dlatego staram się, by te dwie sfery mojego życia w jak najmniejszym stopniu na siebie nachodziły.
MATEUSZ: A co lubisz robić w domu najbardziej, gdy masz trochę wolnego czasu – oczywiście, poza spędzaniem go z rodziną?
PHIL: Gdy jestem w trasie, tęsknię za dzieciakami tak bardzo, że przez kilka pierwszych dni staram się być na każde ich zawołanie. Później, gdy już przyzwyczają się do tego, że tata wrócił do domu i zaczynają bawić się sami, zabieram się za pisanie piosenek i granie. Wiesz, muzyka jest naprawdę moją największą pasją, więc poświęcam jej także swój wolny czas. Robię wszystko, by moje brzmienie zawsze było świeże – i nic nie ekscytuje mnie tak bardzo, jak napisanie fajnej melodii czy wymyślenie riffu, który sprawi, że moje solówki będą brzmiały jeszcze lepiej, niż do tej pory. Staram się myśleć, że nawet w wieku 53 lat wciąż mogę się rozwijać jako muzyk. Gdy mieszkałem w Kalifornii, zdarzało mi się wyjść w miasto z ludźmi, przy których muzyce dorastałem i których wciąż uważam za swoje wzorce – i każdy z nich w rozmowach wciąż powtarzał, że żeby być dobrym gitarzystą, trzeba każdego ranka poćwiczyć przez parę godzin. A skoro im to wyszło na dobre – to czemu w moim przypadku miałoby to nie zadziałać? To dzięki codziennym, żmudnym ćwiczeniom wciąż jestem w dobrej formie. Pisanie tekstów piosenek też mnie uszczęśliwia. Wiesz, malarz nigdy nie przestanie tworzyć nowych obrazów – i tak samo jest w moim przypadku z pisaniem tekstów. Uwielbiam to! Ludzie mnie często pytają: „czemu nie napiszesz piosenki dla Bon Jovi? Podrzuciłbyś ją Jonowi i może trafiłaby na album….”. Pewnie, też nad tym myślałem – obawiam się jednak, że mój styl nie do końca odpowiadałby Jonowi. Moje teksty są w innym stylu – pozostawiają duże pole do interpretacji. Musisz czytać pomiędzy wierszami i starać się domyślić, o co mi chodziło. Nieraz słyszę: „Co miałeś na myśli w tym tekście?”. Odpowiadam na to zawsze: „A sądzisz, że co chciałem powiedzieć?”. Interpretacja tekstu to zawsze świetny początek interesującej rozmowy! Raz na milion lat ktoś przychodzi też, mówiąc: „To był świetny tekst. Doprowadził mnie do refleksji, że…” – i okazuje się, że znalazł w danym wersie coś ciekawszego, niż moja własna wersja (śmiech). Dlatego właśnie uważam, że dobrze jest, gdy tekst nie jest zbyt oczywisty – mam czasem wrażenie, że wszystko już zostało powiedziane i zaśpiewane, i teraz musimy tylko umieć znaleźć nowe sposoby, by opowiedzieć te historie od innej strony. Lubię patrzeć na to właśnie w ten sposób.
MATEUSZ: Już raz byłeś w Polsce razem z Bon Jovi – w 2013 roku graliście w Gdańsku. Czy masz jakieś wspomnienia związane z tamtą wizytą?
PHIL: To zabawne, bo z 2013 roku jednocześnie pamiętam bardzo dużo… a zarazem nie pamiętam prawie nic. Przez całą trasę ciągle odrabiałem prace domowe. Nawet, jak udało się wyjść gdzieś na miasto, bywały momenty, że nagle trzeba było wracać do hotelu i przygotowywać się do koncertu. Pewnego dnia spacerowaliśmy sobie, nagle zaczęło mocno wiać i któryś z chłopaków zaczął nucić tekst piosenki „Wild Is The Wind”. Jon odwrócił się do mnie, pytając: „hej Phil, znasz ten numer? Jak nie, to naucz się go na jutro” (śmiech). Nie było wyjścia – musiałem wracać do pokoju i ćwiczyć. I tak właśnie wyglądała cała tamta trasa. Bywały takie miasta, których w ogóle teraz nie pamiętam, bo musiałem się nauczyć nawet 3 czy 4 piosenek – więc praktycznie w ogóle nie wyściubiłem nosa poza hotel. Graliśmy wtedy naprawdę długie koncerty – czasem nawet ponad 3-godzinne! – musiałem zatem poświęcać sporo czasu na to, by się do nich przygotować, tym bardziej, że każdy występ różnił się od poprzedniego w znacznie większym stopniu, niż teraz. Tak czy inaczej, Polska za każdym razem wywierała na mnie świetne wrażenie – zarówno w 2013 roku, jak i teraz. Nawet ten hotel jest naprawdę przepiękny (rozmawialiśmy w lobby Hotelu Europejskiego w Warszawie – przyp. red.) – zdecydowanie jest jednym z bardziej urokliwych z wszystkich, w których nocowaliśmy podczas tej trasy.
MATEUSZ: Zbliżamy się nieuchronnie do końca tego wywiadu. Czy jest coś, co na pożegnanie chciałbyś przekazać od siebie lojalnym polskim fanom Bon Jovi?
PHIL: Bardzo dziękuję, w imieniu swoim i reszty zespołu, za całe to wsparcie, które od lat nam okazujecie. Nigdy nie myślcie, że nie jesteśmy wam za nie wdzięczni – nie byłoby nas tutaj, gdyby nie wy. Nie bądźcie na nas źli, jeśli nie zawsze możemy wam to okazać w sposób, jakiego byście sobie życzyli. Czasem, gdy wychodzę pogadać do fanów przed hotel, słyszę pytanie: „Czy Jon też przyjdzie?”. Nie wiem, nie jestem jego nianią. Ale nawet, jak do was nie wychodzi – to znaczy, że potrzebuje po prostu odpocząć przed koncertem. Niektórzy pomyślą zapewne, że on po prostu ma was gdzieś – ale to nieprawda. Prawda jest taka, że wszyscy bardzo się cieszymy, iż jesteście z nami na dobre i na złe – i nigdy o tym nie zapominajcie!
MATEUSZ: Dziękuję za rozmowę!