Nic Maeder (Gotthard): "Dołączanie do istniejącego od wielu lat zespołu jest jak wchodzenie do nowej rodziny"

Nic Maeder (Gotthard): "Dołączanie do istniejącego od wielu lat zespołu jest jak wchodzenie do nowej rodziny"

Niedawno zespół Gotthard wydał swój trzynasty studyjny album, zatytułowany po prostu... "#13". Przy okazji premiery tej płyty wywiadu udzielił nam wokalista Gottharda, Nic Maeder. Zapraszamy do lektury!

Rozmowę w imieniu portalu wyspa.fm przeprowadził Mateusz M. Godoń.


MATEUSZ: Rozmawiamy w momencie, gdy cały świat walczy z pandemią koronawirusa. Jak sobie radzisz w tych niespokojnych czasach?

NIC: Jeśli o mnie chodzi, to trzymam się nienajgorzej. Tak jak wszyscy, staram się stosować do rządowych zaleceń i siedzieć w domu tyle, ile tylko się da. Mimo to jestem ciągle zajęty – całe dnie spędzamy z pozostałymi chłopakami na przekładaniu koncertów i innych planów. Nie sądziłem, że zmienianie terminów potrafi zająć tak wiele czasu!

MATEUSZ: Na szczęście, nowa płyta Gottharda, „#13”, została wydana zgodnie z planem. Nie mogliście wprawdzie celebrować tego zdarzenia tak jak sobie wymarzyliście, ale i tak udało wam się znaleźć sposób na podzielenie się z fanami radością z powodu premiery krążka.

NIC: Rzeczywiście, daliśmy radę, choć musieliśmy działać bardzo szybko – restrykcje wprowadzono ledwie na kilka dni przed planowanym release party. Zarządziliśmy burzę mózgów i któryś z chłopaków zaproponował, by uczcić premierę występem w naszej sali prób, zapraszając do niej naszych fanów za pośrednictwem streama. Wyszło chyba całkiem nieźle, szczególnie biorąc pod uwagę, że możliwości mieliśmy dość ograniczone [śmiech].

MATEUSZ: Mam nadzieję, że wbrew zapowiedziom nie usuniecie tego nagrania z waszego YouTube’owego konta, bo z wypowiedzi wielu fanów wynika, iż lubią do niego wracać. Sam zresztą oglądałem je już kilka razy i mogę powiedzieć, że występ był naprawdę zacny!

NIC: Dzięki! Istotnie, po tym występie zebraliśmy sporo pozytywnych reakcji. Cieszymy się, że mogliśmy dać naszym fanom choć trochę radości w tych niepewnych czasach – tym bardziej, iż wiemy już, że przez tą epidemię większość z zaplanowanych na najbliższe miesiące koncertów będziemy musieli przełożyć, więc nie uda nam się z nimi prędko spotkać na żywo. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie jest w stanie powiedzieć, ile może potrwać ta sytuacja – jedni spekulują, że 2 miesiące, inni, że pół roku, jeszcze inni, że nawet dłużej. Tak jak cały świat, możemy tylko czekać i mieć nadzieję, że najczarniejsze scenariusze się nie sprawdzą i jeszcze latem uda nam się wrócić na scenę.

MATEUSZ: Skupmy się teraz na samej płycie. Czy mógłbyś opowiedzieć naszym czytelnikom co nieco o okolicznościach jej powstawania?

NIC: Pewnie! Do tej pory zwykle wydawaliśmy nowy materiał w dwuletnich odstępach, jednak tym razem – ze względu na to, że w 2018 roku wydaliśmy akustyczny krążek „Defrosted 2” i promowaliśmy go długą trasą koncertową – ten proces nam się nieco przedłużył. Można powiedzieć, że zyskaliśmy jeden dodatkowy rok, więc gdy nadszedł czas, by w końcu zacząć pracować nad kolejnym albumem, każdy z nas był zadowolony z powrotu do studia, bo mieliśmy głowy wypełnione pomysłami. Tworzenie piosenek na ten album zaczęło się w marcu ubiegłego roku i trwało do września. Tak naprawdę jednak nie spędziliśmy w studiu aż tyle czasu, bo w międzyczasie mieliśmy jeszcze ostatnie koncerty z trasy „Defrosted 2” i letnie festiwale. Musieliśmy więc tym razem być bardzo dobrze zorganizowani i trzymać się kalendarza. Skrupulatnie zaznaczaliśmy sobie w nim dni, w których wszyscy mogliśmy się spotykać i pisać nowe utwory. Na początku trochę się obawiałem, jak nam to wyjdzie – tym bardziej, że goniły nas terminy, bo wcześniej ustaliliśmy z naszą wytwórnią, iż wydamy album w konkretnym czasie. Finalnie okazało się jednak, że udało nam się dość szybko napisać tyle piosenek, by dało się z nich złożyć materiał na płytę. Początkowo było ich nawet czternaście – jednak ten dodatkowy utwór nigdy nie wyszedł nam tak, jakbyśmy sobie tego wszyscy życzyli, więc ostatecznie skończyło się na trzynastu.

MATEUSZ: Biorąc pod uwagę tytuł tego krążka, skończyło się zatem na idealnej liczbie piosenek.

NIC: Dokładnie tak! [śmiech]

MATEUSZ: Trzynastka generalnie nie jest uznawana za zbyt szczęśliwy numer – a jednak zdecydowaliście się zatytułować album w ten sposób.

NIC: To w sumie zabawne, bo mam wrażenie, że trzynastkę za pechową liczbę uznaje tyle samo osób, co za przynoszącą szczęście. Ale w naszym zespole nie jesteśmy zbyt przesądni, więc specjalnie się tą kwestią nie przejmowaliśmy – bardziej chodziło nam o to, by ten tytuł był naprawdę prosty i łatwy do zapamiętania. Pierwotnie chcieliśmy nazwać ten album „Round #13” w nawiązaniu do klasycznej, 12-rundowej walki bokserskiej – wiesz, na zasadzie, że właśnie wracamy na kolejną, trzynastą rundę. Stąd właśnie wzięły się te dwie walczące ze sobą krowy na okładce – miały symbolizować ten powrót do walki. Zresztą, czasami myślę sobie, że cały proces tworzenia albumu można właśnie porównać do takiego wielorundowego starcia – od pomysłu, poprzez pisanie piosenek i ich obróbkę, aż do momentu wydania i następnie wyruszenia w trasę z nowym materiałem. To naprawdę mnóstwo roboty! W każdym razie, już pod koniec pracy nad tą płytą stwierdziliśmy, że skrócimy jej tytuł do samego „#13”. 13 numer w dyskografii, 13 piosenek, premiera w piątek 13-stego – sądziliśmy więc, że to będzie naprawdę szczęśliwa płyta. Cóż, biorąc pod uwagę to, co się zaczęło dziać na świecie tuż przed jej premierą, chyba jednak sprawy poszły w przeciwnym kierunku… [śmiech].

MATEUSZ: Sam wspomniałeś o tych krowach na okładce, więc pozwól, że cię o nie dopytam. Czemu akurat krowy? To nie pierwsza płyta Gottharda wykorzystująca wizerunek tych zwierząt – czyżby miały one stać się maskotką zespołu?

NIC: Z jakiegoś powodu często słyszę ostatnio to pytanie [śmiech]. Jak już powiedziałem, początkowo album miał się nazywać „Round #13”, więc szukaliśmy zdjęcia, które dobrze odda ducha nieustającej walki. W pewnym momencie wpadło nam w ręce to niesamowite zdjęcie przedstawiające te dwie krowy – wystarczy tylko na nie spojrzeć, i w wyobraźni aż czujesz, jak ziemia drży pod ich kopytami! Wszyscy zachwyciliśmy się tą fotografią i uznaliśmy, że świetnie nada się na okładkę naszej płyty – tym bardziej, gdy okazało się, że została ona zrobiona podczas tradycyjnych szwajcarskich walk krów pod nazwą „Combats des Reines” [„Walki królowych” – przyp. red.] odbywających się co roku w kantonie Valais. Co ciekawe, to te walki, w przeciwieństwie choćby do hiszpańskiej corridy, nie są dla tych zwierząt niebezpieczne – one tak naprawdę robią to przez cały rok, by pokazać, kto z nich jest najważniejszy w stadzie. Natomiast sam fakt, że szwajcarski zespół trafił na zdjęcie szwajcarskich krów, był tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności, iż po prostu nie mogliśmy go nie wykorzystać!

MATEUSZ: Na album trafiło kilka piosenek, przy których tworzeniu pomogli wam przyjaciele poznani podczas trasy Rock Meets Classic w 2018 roku – Francis Rossi i Eric Bazilian. Zacznijmy może od Erica, bo na płycie znalazły się dwa utwory, w których maczał palce: „Bad News” i „Marry You”. Czy mógłbyś opowiedzieć nam, jak wyglądała wasza współpraca?

NIC: Jak sam słusznie zauważyłeś, nasza znajomość z Erikiem zaczęła się przy okazji trasy Rock Meets Classic 2018, w której uczestniczyłem razem z Leo Leonim. Zaprzyjaźniliśmy się naprawdę mocno – do tego stopnia, że w zeszłym roku pojechałem na kilka dni do Szwecji, by spędzić z nim trochę czasu w studiu i napisać razem kilka piosenek. W pewnym momencie stwierdziłem, że byłoby świetnie, gdyby wpadł do naszego studia w Lugano i popracował z całym naszym zespołem. Oczywiście, zgodził się przyjechać. Pierwszym numerem, który napisaliśmy wspólnie, był „Bad News” – luzacki rockowy kawałek, przy którego tworzeniu mieliśmy mnóstwo świetnej zabawy. Jeśli zaś chodzi o piosenkę „Marry Me”, to wiąże się z nią naprawdę wyjątkowa historia. Któregoś dnia, już po zakończeniu pracy w studiu, dyskutowaliśmy o różnych kwestiach związanych z pisaniem piosenek i w pewnym momencie Eric zaczął opowiadać o piosence, którą napisał dla swojej żony – wtedy jeszcze będącej tylko jego dziewczyną – gdy chciał poprosić ją o rękę. Nagrał ten utwór na kasecie (oczywiście, z własnym wokalem) i zaprosił swą dziewczynę do restauracji. Tam, gdy czekali na kolację, nałożył jej na uszy słuchawki i puścił jej piosenkę z taśmy umieszczonej w walkmanie. To były właśnie jego oświadczyny! Jak łatwo zgadnąć, powiedziała „tak” i teraz są małżeństwem od ponad 20 lat. Od tamtego czasu Eric nie robił z tym kawałkiem nic – można powiedzieć, że była to prywatna piosenka jego i jego żony. Ale kiedy nam ją puścił, Leo od razu wpadł w zachwyt i zaczął intensywnie nagabywać Erica: „hej, może pozwoliłbyś nam ją nagrać?”. Wieczór się trochę przeciągnął i gdy kilka godzin później – o 4 nad ranem! – dopijaliśmy wielką butelkę whisky, Eric rzucił propozycję, byśmy od razu poszli do studia i zarejestrowali ten numer. I właśnie tak to się skończyło: w środku nocy, po wychyleniu całej whisky, powstało nagranie, które naprawdę trafiło potem na płytę! Oczywiście, dorzuciliśmy do niego później smyczki i kilka innych elementów, ale podstawowe nagranie to my, gitary akustyczne i ostatnie krople whisky o 4 nad ranem [śmiech].

MATEUSZ: A jak wyglądała tym razem (bo przecież tworzyliście już razem wcześniej) wasza współpraca z Francisem? „Missteria”, którą napisaliście razem na potrzeby tego albumu, została nawet przez was wybrana na pierwszy singiel promujący nowy materiał. Dlaczego wybraliście właśnie tę piosenkę?

NIC: Tu muszę cofnąć się do wspomnianej przez ciebie naszej pierwszej pracy z Francisem, przy okazji której stworzyliśmy utwór „Bye Bye Caroline”. Spędziliśmy wtedy u niego w domu kilka dni i to właśnie w tamtym czasie narodziły się zalążki pomysłu na kompozycję, która później stała się kawałkiem „Missteria”. Kiedy zaczęliśmy pisać materiał na nowy album, zadzwoniliśmy do Francisa z propozycją ponownej współpracy i to on sam zaproponował, byśmy dokończyli ten numer. Mieliśmy już gotowe najważniejsze akordy i zarys refrenu, więc wystarczyło tylko dopisać zwrotki i poskładać wszystko w jedną spójną całość. Tym razem nie spotkaliśmy się z nim nawet twarzą w twarz – wszyscy mieliśmy wtedy dość napięte kalendarze, więc ogarnęliśmy sprawę za pośrednictwem Skype’a. Na sam koniec pracy nad tym kawałkiem dołożyliśmy do niego te charakterystyczne orientalne motywy. W sumie stało się to dość przypadkowo – akurat skończyliśmy nagrywać „Missterię”, kiedy zjawiły się nasze chórzystki z trasy Defrosted Tour. Kolejnego dnia mieliśmy grać koncert i dziewczyny wpadły do studia zobaczyć, jak nam idzie. Któryś z nas rzucił pomysłem, by dać im zaśpiewać parę wersów, wzbogacając w ten sposób brzmienie piosenki. Nasz producent, Paul Lani, nie tylko podchwycił temat, ale nawet poszedł dalej – poprosił jedną z dziewczyn, pochodzącą z Egiptu Maram, by coś zaimprowizowała. Maram nie dała się długo prosić i po chwili mieliśmy zarejestrowane te arabskie zaśpiewy. Kiedy nałożyliśmy je na wcześniej przygotowaną ścieżkę, byliśmy zdumieni, jak świetnie pasują one do piosenki. To było totalnie nieplanowane, a wyszło naprawdę znakomicie. Więc kiedy później musieliśmy wybrać pierwszy singiel, to choć początkowo każdy z nas chciał przeforsować inną piosenkę, ostatecznie uznaliśmy, że właśnie „Missteria” będzie najlepszą opcją. Nie chcieliśmy promocji albumu zaczynać balladą ani klasycznie rockowym numerem – choć długo na czele wyścigu znajdował się „Bad News”. Zależało nam, by pierwszym singlem był kawałek o jak najbardziej oryginalnym brzmieniu – i tym samym padło na „Missterię”.

MATEUSZ: Wśród pozostałych piosenek moją uwagę przykuł numer „10.000 Faces”. Wydaje mi się, czy jednak naprawdę jest ona przynajmniej po części autobiograficzna?

NIC: W istocie, jest! Pomysł na ten numer wyszedł ze strony naszego basisty, Marca, który pewnego dnia poprosił mnie, bym spróbował napisać tekst o tym, co czuje młody muzyk u progu wielkiej kariery, jak przeżywa swoje pierwsze duże koncerty. Wiesz, ta niepewność towarzysząca wyjściu na scenę, wrażenie presji ze strony publiczności… Musiałem sobie przypomnieć, jakie uczucia towarzyszyły mi na początkowym etapie moich występów z Gotthardem – w sumie, zabawnie było to wszystko powspominać!

MATEUSZ: Kolejnym kawałkiem, o który chciałbym spytać, jest „S.O.S”. Jak to się stało, że pierwszym coverem, który nagrałeś wraz z Gotthardem, stał się właśnie ten ikoniczny utwór zespołu ABBA?

NIC: O tym w sumie też zadecydował pewien przypadek! Szwajcarska telewizja SRF Kultur robiła na Boże Narodzenie specjalny program poświęcony właśnie grupie ABBA. Któregoś dnia odebrałem telefon z pytaniem, czy zechciałbym wziąć w tym udział. Początkowo podchodziłem do tego pomysłu dosyć sceptycznie – w pierwszym odruchu odpowiedziałem, że ABBA to chyba jednak nie jest zespół z mojej bajki. Poprosiłem jednak, by dali mi kilka dni na przemyślenie tej propozycji – potrzebowałem trochę czasu na to, by zastanowić się, co ewentualnie mógłbym zaśpiewać. Przesłuchałem kilka płyt i doszedłem do wniosku, że najlepszym wyborem będzie właśnie „S.O.S”. Na własne potrzeby nagrałem w domu nawet demo tej piosenki, na którym jest tylko mój wokal i fortepian – i po odsłuchaniu go uznałem wreszcie, że to może brzmieć interesująco. Przystałem więc na propozycję telewizji. Później pokazałem ten występ chłopakom z zespołu – ku mojemu zdziwieniu, byli zachwyceni. Leo wyznał nawet, że myśleli o nagraniu tej piosenki wiele lat wcześniej, jeszcze za życia Steve’a Lee, o czym zupełnie nie miałem pojęcia. Uznaliśmy zatem, że to dobry moment, by w końcu wziąć się za ten numer i umieścić go na naszej nowej płycie. Pracowaliśmy nad nim dość długo, bo chcieliśmy, by w naszym wykonaniu ten kawałek brzmiał bardzo „Gotthardowo” – przygotowaliśmy nawet kilka wersji i w końcu wybraliśmy z nich tę jedną, która najlepiej odpowiadała naszym oczekiwaniom.

MATEUSZ: Moją ulubioną piosenką z „#13” jest chyba „No Time To Cry”. Czy mógłbyś opowiedzieć co nieco na temat tego numeru i okoliczności jego powstania?

NIC: Jasne! To jeden z tych kawałków, nad którymi pracowaliśmy najdłużej. Jego pierwotną wersję opublikowaliśmy zresztą jako bonus na edycji deluxe tej płyty – i jak łatwo da się zauważyć, to demo brzmi zupełnie inaczej, niż wersja ostateczna. Zależało nam na tym, by w tej piosence dało się wyczuć atmosferę narastającego niepokoju – opowiada ona bowiem o środowisku, w którym żyjemy, widzianym z perspektywy Matki Ziemi. De facto to właśnie ona przemawia w tekście tego utworu, mówiąc, że może gdyby mogła napisać list do ludzkości, wreszcie zrozumielibyśmy, jaką krzywdę wyrządzamy jej i samym sobie. Pisząc ten numer, chcieliśmy zabrać głos na temat tych wszystkich niedobrych zmian, które zachodzą wokół nas w wyniku działalności człowieka. To zresztą kolejny kawałek, którego pomysłodawcą był Marc – aczkolwiek w tym przypadku jego koncepcja mocno wyewoluowała, bo wszyscy mocno zaangażowaliśmy się w pisanie tej piosenki.

MATEUSZ: Pozwól, że cofniemy się teraz do twoich początków w składzie zespołu – a to szmat czasu, bo odkąd zostałeś wokalistą Gottharda minęła już niemal dekada. Jakie było największe wyzwanie, z którym musiałeś się zmierzyć, dołączając do grupy o tak długiej, i jakby na to nie patrzeć, bolesnej historii?

NIC: Myślę, że najtrudniejszy w tym wszystkim był początek. Dołączanie do istniejącego od wielu lat zespołu jest jak wchodzenie do nowej rodziny – musiałem poznać panujące w tym środowisku zwyczaje i szybko się do nich przystosować. Zanim zostałem członkiem Gottharda nie zdawałem sobie nawet tak do końca sprawy z tego, jak wielki jest to zespół – ale oczywiście szybko to zrozumiałem po kilku dniach przebywania w towarzystwie pozostałych chłopaków. Faktem jest również, że okoliczności, w jakich przyjmowany byłem do zespołu, były delikatne – musiałem zastąpić Steve’a po jego śmierci i nie było to łatwe ani dla mnie, ani dla pozostałych chłopaków. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, iż fani dali mi duży kredyt zaufania i zaakceptowali mnie jako nowego frontmana Gottharda – to w końcu oni mają w takich kwestiach decydujące zdanie. Przez cały czas dostawałem od fanów mnóstwo słów otuchy – nigdy nie zapomnę tego, jak fantastycznie wspierali mnie w tym początkowym okresie. Nie mam wątpliwości, że bez naszych fanów nie udałoby się nam przetrwać najtrudniejszych momentów. Oni cały czas byli przy nas i na każdym kroku pokazywali, że chcą, by Gotthard działał dalej i odniósł sukces. Przez te kilka pierwszych miesięcy przekonałem się, że zespół i jego fani naprawdę tworzą wielką, wspaniałą rodzinę. Z biegiem czasu zacząłem nabierać pewności siebie, czułem się wśród chłopaków coraz bardziej komfortowo. Minęło parę lat, właśnie wydaliśmy razem czwarty krążek studyjny i mogę powiedzieć, że chociaż świat wokół nas się chwieje, to jako zespół trzymamy się obecnie naprawdę mocno!

MATEUSZ: Na przestrzeni tej dekady napisałeś już wraz z kolegami z zespołu kilkadziesiąt utworów. Z którego z nich czujesz się najbardziej dumny? Który z nich w największym stopniu wyraża ciebie?

NIC: Trudno wybrać ten jeden kawałek, bo praktycznie z każdą z napisanych przeze mnie piosenek wiążą się jakieś wspomnienia. Na pewno specjalne miejsce w moim sercu będzie mieć zawsze „Remember It’s Me” – świetny numer, który śmiało mogę wskazać jako jeden z powodów tego, że chłopaki zdecydowali się mnie przygarnąć. Po pierwszym przesłuchaniu wróciłem do Australii, ale po kilku dniach zadzwonili, by spytać, czy zechciałbym ponownie przyjechać do Szwajcarii, tym razem na dwa tygodnie, by sprawdzić, jak by się nam razem pracowało w studiu i czy uda nam się razem stworzyć jakieś fajne utwory. Oczywiście, przyjąłem tę propozycję, choć jednocześnie byłem pełen obaw, jak będzie wyglądało to wspólne pisanie piosenek. Niedługo przed wylotem usiadłem jednak w moim małym studiu, które miałem w moim australijskim domu, i bardzo szybko, ledwie w kilka godzin, napisałem właśnie „Remember It’s Me”. Na miejscu w Szwajcarii od razu zaprezentowałem ten kawałek chłopakom i było widać, że są pod wrażeniem. Potem napisaliśmy razem jeszcze trzy inne utwory, które finalnie trafiły na płytę „Firebirth” – jednak to właśnie „Remember It’s Me” zawsze będę uważał za piosenkę, która otworzyła mi drzwi do zespołu i pozwoliła rozpocząć wielką przygodę, która trwa do dziś.

MATEUSZ: Jak sam wspomniałeś, gdy dołączyłeś do zespołu wciąż mieszkałeś w Australii. Było ci ciężko powrócić do Europy po spędzeniu tylu lat w krainie kangurów i koali?

NIC: Pewnie – tym bardziej, że miałem jakieś trzy tygodnie, by opróżnić mój dom, spakować się i przenieść się do Szwajcarii! To był naprawdę szalony okres, bo zespół też musiał się wtedy z wieloma rzeczami sprężać – trzeba było szybko napisać cały materiał na album, nagrać klip do „Remember It’s Me” i rozpocząć promocję, więc niewiele czasu pozostawało na jakiekolwiek inne działania. Trzeba było od razu wrzucić piąty bieg i ruszać jak najszybciej się dało. Tak naprawdę nie miałem szans, by się na to wszystko przygotować, więc początkowo zabrałem do Szwajcarii tylko najważniejsze rzeczy. Resztę musiałem zostawić w magazynie i dopiero dwa czy trzy lata później udało mi się przyjechać do Australii na tak długo, by przejrzeć to, co zostało w tych wszystkich pudłach i wysłać do Europy te rzeczy, które chciałem zachować. To były szalone czasy, ale wspominam je naprawdę dobrze – tak wielkie życiowe zmiany potrafią być naprawdę ekscytujące!

MATEUSZ: A mógłbyś opowiedzieć, czym zajmowałeś się przed dołączeniem do Gottharda?

NIC: Przez kilka lat wraz z moim bratem Sebastianem i dwoma kumplami grałem w zespole nazywającym się po prostu Maeder, z którym, działając pod szyldem wytwórni Locomotive Records, wydaliśmy debiutancki album. Jeszcze wcześniej występowałem w grupie pod nazwą Dry, która z kolei funkcjonowała pod opieką wytwórni Mushroom Records. Generalnie, praktycznie przez całe moje życie byłem jakoś związany z muzyką, angażując się w kilkanaście różnych projektów. Muszę się jednak przyznać, że w okresie tuż przed dołączeniem do Gottharda na jakiś czas odpuściłem sobie poważniejsze granie, poprzestając jedynie na graniu akustycznych coverów w pubach do spółki z moim przyjacielem. Był to naprawdę fajny moment w moim życiu i nie ciągnęło mnie na wielką scenę. Ale potem trafiły się te przesłuchania do Gottharda i wszystko nagle się zmieniło. Reszta jest historią… [śmiech].

MATEUSZ: A jak to się stało, że w ogóle postanowiłeś zostać profesjonalnym muzykiem? Co cię zainspirowało do tego kroku?

NIC: Mój ojciec jest pianistą, więc muzyka była zawsze obecna w moim życiu. Na fortepianie zacząłem grać bardzo szybko – już w wieku 8 lat ukończyłem szkołę muzyczną w klasie fortepianowej. Natomiast w muzyce rockowej naprawdę zakochałem się mając 11 lat, gdy po raz pierwszy usłyszałem w radiu „Hells Bells” AC/DC. To było jak grom z jasnego nieba – nie dość, że od razu zwariowałem na punkcie tej piosenki i tego zespołu, to jednocześnie nabrałem pewności, iż właśnie to chcę robić w życiu. Niedługo potem, mniej więcej w wieku 12-13 lat, chwyciłem za gitarę. Na początku miałem zamiar zostać gitarzystą, bo moim największym idolem był Angus Young, więc oczywiście chciałem być jak on [śmiech]. Od razu zacząłem pisać swoje pierwsze piosenki, a gdy poszedłem do liceum, zakładałem jeden zespół po drugim. Gdy miałem 16 lat, na pewien czas wróciliśmy z rodziną do Szwajcarii – bo kiedy dorastałem, ciągle skakaliśmy między jednym a drugim krajem – i tam dołączyłem do pewnego thrashmetalowego zespołu, w którym brakowało wokalisty umiejącego śpiewać po angielsku. Ponieważ z całego zespołu tylko ja porozumiewałem się w tym języku naprawdę płynnie, koledzy zasugerowali, bym podjął się tej roli. I tak właśnie zostałem wokalistą [śmiech].

MATEUSZ: Pytałem już o to, którą z piosenek Gottharda, nad którymi sam pracowałeś, lubisz najbardziej. A która z powstałych zanim dołączyłeś do zespołu jest twoją ulubioną?

NIC: Chyba wskazałbym „Anytime Anywhere” i „One Life, One Soul”. Z tą pierwszą wiążą się miłe wspomnienia, bo to właśnie od niej zaczęła się moja przygoda z twórczością Gottharda. Gdy zgłosiłem się do castingu na nowego wokalistę zespołu, zostałem poproszony, by nagrać swoją interpretację wybranego przez siebie utworu Gottharda. Po przesłuchaniu poszczególnych propozycji uznałem, że właśnie śpiewając „Anytime Anywhere” najlepiej pokażę, co potrafię. Udało mi się dostać tę robotę, więc wybór okazał się słuszny, a sama piosenka już zawsze będzie dla mnie ważna. Z kolei „One Life, One Soul” to numer, który zawsze dobrze mi się śpiewa na żywo – za każdym razem wzbudza niesamowite emocje.

MATEUSZ: Wasz perkusista Hena Habegger na kilka tygodni przed premierą płyty niespodziewanie ogłosił, że tymczasowo wycofuje się z życia zespołu i nie będzie brać udziału we wiosennej trasie promującej „#13”. Czy w związku z tym, że wszystkie koncerty zostaną przesunięte przynajmniej o kilka miesięcy, jest szansa, że Hena jednak weźmie w nich udział?

NIC: Nie, na pewno nie. Hena nie brał udziału w nagrywaniu nowego albumu. On już od pewnego czasu stopniowo ograniczał swój udział w bieżącej działalności grupy – nawet podczas trasy Defrosted Tour nie zagrał z nami wszystkich koncertów. Ponieważ ma inne sprawy, którymi chce się teraz zająć, przedyskutowaliśmy to z nim i uznaliśmy, że lepiej dla niego i nas wszystkich będzie, jeśli zrobi sobie na jakiś czas przerwę w karierze muzycznej i skupi się na jednym temacie. W najbliższym czasie jego miejsce zajmie Flavio Mezzodi z zespołu Krokus. Na próbach radzi sobie świetnie, więc wszyscy jesteśmy bardzo pozytywnie nastawieni do grania z nim. Natomiast jeśli chodzi o Henę, to obawiam się, że przez jakiś czas nie zobaczymy go ponownie z nami na scenie.

MATEUSZ: Ale postawmy sprawę jasno: Hena jest wciąż uważany za członka zespołu, który po prostu chwilowo zajęty jest prywatnymi sprawami, czy odszedł na dobre?

NIC: Ujmę to tak: Hena był w zespole od samego początku, jest jednym z założycieli Gottharda, więc drzwi są i będą zawsze dla niego otwarte. Jeśli pewnego dnia uzna, że jest gotowy do nas wrócić i ponownie zaangażować się w działalność grupy, to może mieć pewność, że powitamy go w naszych szeregach z radością. Jednak w tej chwili trudno powiedzieć, kiedy to nastąpi. Nie wiadomo, ile czasu potrzebuje Hena, by poukładać swoje sprawy – ale myślę, że trochę to potrwa.

MATEUSZ: Powinienem teraz spytać o wasze dalsze plany, ale w obecnych warunkach ciężko cokolwiek zakładać, skoro nawet nie wiadomo, kiedy odbędą się najbliższe koncerty. Pozwolę sobie więc zapytać dość ogólnikowo – czy jest szansa, że gdy znowu będzie można ruszyć w trasę, zagracie w końcu pełnowymiarowy koncert w Polsce?

NIC: Oczywiście, bardzo chciałbym, by to wreszcie nastąpiło! Każdego roku staramy się pojawiać w krajach, w których jeszcze nie graliśmy – jeśli nie jako headlinerzy w klubach, to przynajmniej na festiwalach, podczas których mamy szansę, by przedstawić się publiczności mniej zaznajomionej z naszym dorobkiem. Inna sprawa, że byliśmy już raz w Polsce na telewizyjnym festiwalu, który odbywał się nad morzem…

MATEUSZ: Zgadza się – graliście w Sopocie w 2012 roku, ale wykonaliście wtedy tylko 2 lub 3 utwory.

NIC: Tak było! Ciekawa sprawa: wiele razy szukałem nagrania z tego występu w sieci, ale jakoś nigdzie nie mogę go znaleźć – jakby tobie się udało, będę wdzięczny za podrzucenie linku! Natomiast liczę na to, że w końcu uda nam się przyjechać do Polski i zagrać taki koncert, na jaki nasi polscy fani zasługują – przypomnę naszemu managerowi, by podziałał w tej kwestii! Póki co skupiamy się natomiast na tym, by nasze najbliższe występy doszły do skutku. Klubową trasę, którą planowaliśmy na wiosnę, szczęśliwie udało się w całości przenieść na jesień obecnego bądź początek przyszłego roku. Natomiast wciąż nie wiadomo, co z letnimi festiwalami. Póki co żaden z tych, w których mieliśmy brać udział, nie został przesunięty lub odwołany. Pierwszy z nich, Interlaken Festival w Szwajcarii, zaplanowany jest na 26 czerwca i mamy nadzieję, że do tego czasu epidemia będzie już opanowana – choć obawiamy się, że będziemy musieli się pogodzić z tym, iż przynajmniej część z nich nie dojdzie do skutku.

MATEUSZ: Miejmy nadzieję, że jednak nie będzie tak źle i że uda się nam wszystkim spotkać na którymś z letnich festiwali! Kończąc powoli ten wywiad – czy mógłbym prosić cię o parę słów od serca do fanów Gottharda z Polski?

NIC: Prawda jest taka, że gdyby nie nasi fani, to pewnie Gottharda by już dawno nie było, więc chciałbym przede wszystkim podziękować za to olbrzymie wsparcie, jakim nieustannie nas obdarzają. Wśród naszych fanów czujemy się jak w rodzinie i jesteśmy niesamowitymi szczęściarzami, że ich mamy! Liczę na to, że widzimy się wkrótce na koncertach. Do zobaczenia jak najszybciej!

MATEUSZ: Do zobaczenia i dziękuję za rozmowę!

Komentarze: