Robert "Litza" Friedrich (Luxtorpeda): "Gdzieś tam węwnętrznie ciągle jestem anarchistą"

Robert "Litza" Friedrich (Luxtorpeda): "Gdzieś tam węwnętrznie ciągle jestem anarchistą"

Kilka dni temu spotkaliśmy się z Robertem „Litzą” Friedrichem z zespołu Luxtorpeda, by porozmawiać o najnowszym, długo wyczekiwanym krążku tej grupy, „Anno Domini MMXX”, który ukazał się 1 października. Zapraszamy do lektury zapisu tej rozmowy!

Wywiad w imieniu portalu wyspa.fm przeprowadzili Mateusz M. Godoń i Oliwia Cichocka.

MATEUSZ: Od premiery waszej poprzedniej płyty „MYWASWYNAS” do wydania nowego krążka „Anno Domini MMXX” minęło 4,5 roku – to jak na Luxtorpedę niezwykle długa przerwa, bo dotychczas utrzymywaliście mniej więcej półtoraroczną częstotliwość. Czemu tym razem kazaliście swoim fanom aż tyle czasu czekać na nowy materiał?

LITZA: Przede wszystkim, w pewnym momencie bardzo rozpędziliśmy się koncertowo – i tych występów zrobiło się tak dużo, że chociaż mieliśmy plany, by wejść do studia wcześniej, to nie było na to najmniejszych szans. Nie chcieliśmy zrobić po prostu kolejnej płyty – bo zawsze staramy się działać tak, jakbyśmy nagrywali kolejny debiutancki materiał. Trzeba się było zatem dobrze do tego przygotować. Nasz pierwotny plan był taki, by nagrać płytę zatytułowaną „Cztery pory roku” – każda pora roku miała być nagrana w innym studiu, w tym ostatnia na Wyspie Sobieszewskiej, gdzie zamierzaliśmy spotkać się z forumowiczami z naszego LuxForum, by ponagrywać z nimi chórki, a przy okazji trochę poplażować. Taka była piękna koncepcja – i nawet zdążyliśmy wejść do studia w Lubrzy i nagrać numery przypisane do pierwszej pory roku. Nie do końca jednak byliśmy zadowoleni z efektów tych sesji. Stwierdziliśmy, że niby jest fajnie, ale nie wywołuje to w nas takich emocji, jak powinno – bo gdy nam się coś naprawdę podoba, to potrafimy się z tego cieszyć w sposób wprost nieproporcjonalny do wieku [śmiech]. Skończyło się to tak, że postanowiliśmy temat na jakiś czas odłożyć na bok… i się to jakoś tak samo wyciszyło. W międzyczasie okazało się, że ja muszę się wyprowadzić z Puszczykowa i przenieść bliżej wnuków, czyli do Poznania – i od razu w głowie błysnęła mi lampka: „zróbmy nowe studio!”. I tak właśnie zrobiliśmy! Na płycie DVD dołączonej do nowego albumu, zaraz po zagranych na żywo wszystkich nowych utworach, jest dokument pokazujący krok po kroku budowę nowego studia – można zobaczyć, jak koparki pracowały, a my potem wylewaliśmy beton i budowaliśmy stropy, a następnie układaliśmy akustyczne ustroje i montowaliśmy nasz wymarzony stół do robienia mixów. Dopiero, gdy to wszystko było skończone, mogliśmy usiąść nad nową płytą. Nie ukrywam też, że ten okres pandemii, kiedy nie mogliśmy grać koncertów, był dla nas wręcz zbawienny – bo nagle zrobiło się tyle wolnego czasu, że wreszcie mogliśmy spokojnie siąść w studiu. Potrzebowaliśmy takiego momentu, by móc po prostu pobyć ze sobą – bo my zawsze nagrywamy płyty właśnie w ten sposób, że najpierw siadamy razem i rozmawiamy, a wręcz dywagujemy, i dopiero potem któryś z nas rzuca tekst w stylu „chłopaki, przecież mieliśmy nagrywać!” i wchodzimy do studia. Tym razem też tak to wyglądało. Niektóre utwory były nagrane od razu po tym, jak się pojawił na nie pomysł – na przykład „Cel” powstał w niecałe półtorej godziny i w tej formie został umieszczony na płycie, bo wiedzieliśmy, co chcemy przekazać. Ważne jest, gdy między członkami zespołu jest swoista synergia, żeby zgadzać się co do tego, w jakim kierunku chce się iść z jakimś konkretnym utworem.

OLIWIA: Czy 2020 rok to dobry czas na wydanie płyty?

LITZA: Każdy rok jest dobry na wydanie płyty – a ten szczególnie, bo nie mamy zbyt wielu koncertów, więc chcemy się z naszymi słuchaczami spotkać przynajmniej w ten sposób. Mam jednak nadzieję, że w końcu obecny, niezbyt sprzyjający koncertowaniu klimat trochę odpuści i ludzie decydujący o tym, czy jest pandemia lub jej nie ma, pozwolą nam pojechać w trasę, byśmy mogli nowe utwory pograć na żywo. Uważam jednak, że tak jak śpiewamy w pierwszym utworze z tego krążka – jak jest jakiś problem, to trzeba go przekuć na progres. Każdy nowy dzień to jest kolejne wyzwanie czy zadanie do wykonania – i można do tego podejść pesymistycznie (czyli z włączoną opcją „pesy”) i uważać, że czegoś brakuje, by tym wyzwaniom sprostać, albo optymistycznie (czyli pokazywać postawę „opty”) i twierdzić, że „niewiele było, ale wystarczyło” [śmiech]. Generalnie chyba w naszym wypadku jest tak, że im mniej, tym lepiej – dlatego, iż lubimy grać jako support, lubimy nie być na świeczniku. Jak jest czegoś dużo, to czasem człowiek ma problem, co wybrać – a jak jest mało, to robi tylko tyle, ile może, czy raczej aż tyle, ile może.

MATEUSZ: Na tej płycie pojawia się więcej gości, niż na waszych wcześniejszych albumach – w tym nawet jedna z legend polskiej sceny muzycznej, za jaką niewątpliwie należy uznać samego Franka Kimono, czyli Piotra Fronczewskiego. Co sprawiło, że tym razem postanowiliście zaprosić do studia aż tylu innych artystów?

LITZA: Wydaje mi się, że tych gości nie mamy znowu aż tak wielu więcej, niż dawniej – bo na przykład Maciej Jahnz, z którym grałem przed laty we Flapjacku, jest obecny na każdej naszej płycie (zawsze gra na wersjach instrumentalnych), Deep też już się pojawiał na naszych płytach, bo Pięć Dwa i Luxtorpeda to w zasadzie jedna rodzina. Natomiast chcieliśmy rozpocząć poświęcony historii Poznania utwór „Hołd” dudami, bo ja mam tradycje dudziarskie w rodzinie, gdyż mój pradziadek od strony babci, Marcin Rybicki, był słynnym dudziarzem, nauczycielem Leonarda Śliwy, którego imieniem nazwana jest szkoła dudziarzy w Zbąszyniu – i właśnie dlatego zaprosiliśmy do współpracy zespół dudziarzy ze Zbąszynia. Wspomógł nas w tym numerze również Joszko Broda, bo okazało się, że te dudy, które w Wielkopolsce znamy pod nazwą koziołka weselnego, operują na pewnych tonacjach, których nie dało się dopasować do tonacji naszego utworu. Z ich udziałem nagraliśmy więc tylko intro i kilka dźwięków, które pojawiają w dalszej części piosenki, a główną melodię przejął Joszko, który wśród swoich instrumentów ma między innymi dudy irlandzkie, grające dokładnie w tej tonacji, jakiej potrzebowaliśmy. Z kolei to, że Piotr Fronczewski pojawił się na tej płycie, wyszło dość spontanicznie – pojawił się bowiem w pewnym momencie szalony pomysł, by utwór „Bonędza City” okrasić obecnością narratora opisującego sytuacje rozgrywające się w tej miejscowości Bonędza. Przyszło nam do głowy, by w tę rolę wcielił się właśnie pan Piotr – trochę nieśmiało napisałem więc do niego SMS-a, na którego bardzo szybko odpowiedział, oddzwaniając. Gdy usłyszałem ten jego niesamowity głos w słuchawce, to się bardzo ucieszyłem – i po kilku dniach jechałem już do Warszawy, by dograć go do tej piosenki. Swoją drogą, my przygodę z osobą pana Piotra Fronczewskiego mieliśmy już wcześniej, bo na koncertach grywaliśmy „King Bruce Lee Karate Mistrz” jako taki dodatek rozluźniający nasze ciężkie teksty i muzykę.

OLIWIA: Kilkakrotnie w różnych sytuacjach nazwałeś tę płytę „kobiecą” czy wręcz nawet „dziewczęcą”. Skąd wzięło się takie określenie?

LITZA: Zawsze pierwszymi – i najostrzejszymi – cenzorami naszych płyt są nasze żony. One pierwsze słuchają piosenek, zawsze podchodząc krytycznie do tego co robimy. Po czasie jednak okazuje się, że taki „Autystyczny” nie jest taki nudny, jak myślała początkowo moja małżonka – choć ja zgadzam się z nią oczywiście w stu procentach [śmiech]. W przypadku „Anno Domini MMXX” moja żona po raz pierwszy słuchała całej płyty od początku do końca jeszcze na etapie prac nad nią i zdarzało się, że mówiła: „puść mi to jeszcze raz – ale to jest piękne!”. Miałem chwilami wrażenie, że chce przez to powiedzieć: „to jest tak fajne, jak nie wy…” [śmiech]. Mówię oczywiście pół żartem, pół serio – jednak było to dla mnie niesamowite, że dla przyjemności moja żona słucha mojej płyty, a nie pamiętam już, kiedy coś takiego się wcześniej zdarzyło.

MATEUSZ: Co jest na naszym rynku muzycznym dosyć niezwykłe, przed premierą nie zdecydowaliście się na promowanie tego materiału żadnym singlem – dlaczego?

LITZA: Szczerze mówiąc, ja nie rozumiem kultury singli, ponieważ nagrywając nowy materiał, nie myślę o nim w kategorii „albumu” tylko „muzyki”. Z tej perspektywy z singlami jest trochę tak, jakbyś z całego zamówionego w restauracji dania zjadł jeden element – i na tej podstawie próbował ocenić całą potrawę. Na „Anno Domini MMXX” każdy utwór jest inny – i na pewno nie było tak, że nagrywając materiał na tę płytę któregoś dnia siedliśmy z myślą: „a teraz będziemy nagrywać piosenkę do radia”. My żyjemy w trochę innym świecie – i kiedy sobie gramy w studiu, to cieszymy się całością tego, co nam z tego grania wyszło. Dlatego robienie singli nie ma w naszym przypadku najmniejszego sensu.

MATEUSZ: Jednym z najbardziej intrygujących numerów z tej płyty jest wspomniany już kawałek „Bonędza City” z gościnnym udziałem Piotra Fronczewskiego. Skąd pomysł, by taką pełną alegorii, niemalże biblijną opowieść umieścić w westernowych realiach?

LITZA: To się kształtowało krok po kroku – najpierw pojawiła się ta westernowa melodia. Dla żartu zacząłem nagrywać taką czystą gitarę, która jednak spodobała się nam wszystkim na tyle, że postanowiliśmy ją zostawić. Potem rozmawiałem z Hansem – bo każdy tekst jest przez nas szeroko omawiany, nie tylko przeze mnie i Hansa, ale przez wszystkich w zespole – i zasugerowałem, że fajnie by było, gdyby ten utwór był o takim miasteczku nędzy, w którym żyją sami eksperci, nie słuchający siebie nawzajem, tylko nieustannie oceniający innych. Wiecie, najlepsi lekarze, najlepsi barmani, najlepsi kowboje, którzy strzelają zawsze w dziesiątkę, z czego się rodzi mnóstwo zazdrości i zawiści – a przecież każdy człowiek, nawet niezwiązany z żadnym kościołem, wie, że historia Kaina i Abla to pięknie opisany przez starszych braci w wierze midrasz. I rozmawiając z Hansem, rzuciłem komentarz, że ta piosenka to jest trochę taka napisana od nowa historia Kaina i Abla – a Hans na to: „no tak: będzie Billy the Kain i Jessie McAbel”.

MATEUSZ: Wspomniałeś wcześniej sam o piosence „Hołd”, którą można określić jako krótką muzyczną podróż przez historię Wielkopolski i jej największego miasta. Czy jest jakiś szczególny powód tego, że właśnie teraz postanowiliście nagrać taki kawałek?

LITZA: Jakiegoś szczególnego powodu nie ma, ale ten utwór ma dla nas wyjątkowe znaczenie, bo za jego sprawą chcemy przypomnieć Poznaniakom ich własną historię – a przy okazji ludzie z innych części Polski mogą się dowiedzieć, co to jest Fort VII czy kim byli Poznańska Piątka i Romek Strzałkowski. Nawet moje dzieci pytały: „tato, a kto to jest Romek Strzałkowski?”. Dlatego „Hołd” to okazja dla naszych fanów do tego, by się podszkolić w historii – bo historia jest jednym z najważniejszych elementów kształtujących świadomość tego, kim jesteśmy.

OLIWIA: Innym interesującym utworem z tej płyty jest „Na czworakach” – nie baliście się, że ludzie będą trochę jego tekst nadinterpretować, zwłaszcza w tym specyficznym okresie? Słyszałam, że ten kawałek już zdążył sprawić wam trochę problemów…

LITZA: To prawda. Wynika to z tego, że nasze społeczeństwo jest bardzo upolitycznione i cokolwiek by się nie zrobiło, zawsze jest w stanie doszukać się podtekstów. Jak nagrywaliśmy dudy, to pojawiły się komentarze, że po cichu wspieramy prezydenta Andrzeja Dudę. Jak wrzuciłem na Instagram zdjęcie na bosaka, to przypisano mi sympatię do Konfederacji. A gdy w kawałku, o którym mówimy, pojawił się tekst „na wysokości metr pięćdziesiąt unosi się zaraza”, niektórzy ludzie interpretowali to w ten sposób, że jest to utwór o… prezesie Jarosławie Kaczyńskim. W rzeczywistości ten utwór jest wspaniałym, utrzymanym w Orwellowskim duchu opisem rzeczywistości – nie tylko tej obecnej pandemicznej, ale pewnego schematu, który ma tendencję do powracania na przestrzeni dziejów. Chodzi o to, że osoby decydujące o losach ludzkości wykorzystują różne rzeczy w sposób instrumentalny – jak się patrzy na historię, to wielokrotnie wykorzystywano różne osoby, religie, wojny i inne zdarzenia do tego, by kręcić swoje, często niecne, interesy. Ten utwór jest o swoistej pacyfikacji człowieczeństwa w ludziach. Powiem wam, że ja nawet obserwuję ostatnio w kinematografii pewien specyficzny rodzaj zubożenia treści – tak jakby kultura i sztuka, i wszystko to, co miało nas ubogacać i przenosić na wyższy level świadomości, nagle zaczęło być spłycane w taki sposób, by w konsekwencji zrobić z nas marionetki mające tylko konsumować i głosować. Zresztą, ja pod tym względem gdzieś tam wewnętrznie ciągle jestem anarchistą – oczywiście w dużym cudzysłowie. Uważam, że cały nasz system szkolnictwa to jest obecnie głównie wystawianie punktów czy ocen i jedna wielka administracja – a ja bym chciał, żeby ucząc się, człowiek pozyskiwał wiedzę i świadomość, która się z tej wiedzy rodzi. Wiele innych kwestii też zostało spłyconych – mówi się przecież, że podróże kształcą i człowiek, który zwiedził świat, ma wiele pokory w stosunku do życia. A dziś ludzie podróżują głównie wirtualnie i wielu rzeczy tak naprawdę nie widzą – nie wiedzą więc, jaka w rzeczywistości jest sytuacja na świecie i nie potrafią przez to docenić tego, co mają.

MATEUSZ: Totalnie zachwycił mnie utwór „List”. Co zainspirowało was do jego napisania?

LITZA: „List” – obok „OptyPesy” – jest jednym z kawałków, które graliśmy już na koncertach na długo przed nagrywaniem płyty. Przemysław Frencel, czyli nasz Hans, został niedawno ojcem syna, a to jest bardzo ważny moment dla faceta – rozumiem go dobrze, bo ja na początku miałem cztery córki, a dopiero potem trzech synów. Gdy pojawia się syn, u każdego ojca w głowie zapala się pewna lampka – zaczyna się zastanawiać, co może dać swojemu synowi, by przeżył swe życie w sposób godny i by się mu ono podobało. Ponieważ nasze teksty dotyczą często naszych przeżyć, ale umieszczonych w szerszym, bardziej ogólnym kontekście, Hans postanowił napisaćtaki muzyczny list do swojego syna. Ja nie miałem wiele w tym utworze do powiedzenia – mogłem tylko sobie reflektować, co ja bym chciał usłyszeć od mojego własnego ojca, dlatego napisałem takie słowa, że „kiedy upadniesz, ja cię nie zostawię”. Ale dla mnie to też trochę działa trochę w dwie strony, bo często myślę sobie, że dobrze by było, abym ja też był takim ojcem, który wspiera swoje dzieci, a nie tylko wymaga.

OLIWIA: W utworze „Kod genetyczny DDA” podjęliście trudny temat – tym bardziej, że wielu fanów, w tym ja sama, musiało zapewne sprawdzić, co właściwie oznacza ten skrót, by w pełni zrozumieć, o co chodzi w tym utworze. Skąd pomysł na napisanie tekstu o pewnym problemie, o którym dziś tak naprawdę się zbyt wiele nie mówi?

LITZA: Skoro już poruszyliśmy temat pandemii – to chyba jedną z największych prawdziwych pandemii, która obecna jest w Polsce i w innych krajach, szczególnie tych postkomunistycznych, jest problem alkoholizmu w rodzinach – i jego konsekwencji. Wielu ludzi nawet nie wie o tym, że mają jakiś syndrom DDA – wręcz taki specyficzny „kod genetyczny DDA”, bo ludzie wywodzący się z domów, w którym obecny był alkoholizm, mają różnego rodzaju psychiczne rany. Oczywiście, tak jak śpiewamy, każdą taką ranę można przekuć na atut – i to, że ja jestem DDA, pomaga mi zrozumieć innych ludzi. Można ten utwór zrozumieć w ten sposób, że Hans śpiewa o tym, iż już się z tą historią pojednał i że w ogóle da się z nią pojednać i po wyjściu z takiego domu, przebaczyć rodzicom, którzy zgotowali dzieciom piekło.

MATEUSZ: Napomknąłeś wcześniej o utworze „OptyPesy”, który ewoluował na oczach fanów podczas koncertów – by w finalnej wersji stać się jednym z najostrzejszych numerów w całej dyskografii Luxtorpedy. Jak to się stało, że ta w gruncie rzeczy bardzo pogodna kompozycja nabrała tak mocnego, niemal Anthraxowego brzmienia?

LITZA: Naprawdę? Kiedy zaczynaliśmy pracę nad tym utworem, kojarzył nam się raczej z pierwszą płytą Metalliki – mnie przywodził na myśl moje młodzieńcze czasy, kiedy się chodziło w podartych spodniach, bo się innych nie miało, a potem na szczęście się pojawiła moda na takie właśnie jeansy, która trochę tę nędzę zamaskowała… [śmiech]. A jeśli chodzi o piosenkę i jej ewolucję – my się nie zastanawiamy, skąd się biorą pomysły na takie czy inne zmiany – to są pewne natchnienia, które potrafią nagle przyjść i sprawić, że zaczynamy grać utwór w dany sposób.

OLIWIA: Kawałek „Matarapatytaparatam” ma kompletnie inny klimat, niż większość waszych piosenek. Sam Hans, dość subtelna aranżacja – czy to miało uspokoić trochę brzmienie tej mocno gitarowej płyty?

LITZA: Wiesz co, jak robimy płytę, to nie kalkulujemy, co ma być, tylko po prostu gramy. Pomysł na taki utwór nam się po prostu w pewnym momencie bardzo spodobał – zresztą na tej płycie jest kilka takich lżejszych numerów, jak choćby „Sęk”. Na początku kawałek „Na czworakach” też był zresztą bardzo spokojny – tylko w trakcie pracy nad nim zrobiliśmy inny, mocniejszy refren, używając przy tym przedziwnych efektów do gitar. Natomiast na koncertach bardzo często robimy akustyczne wstępy do piosenek – choćby przed „Mambałagą” czy numerem „Wilki dwa” – i nam się podoba takie granie w stylu „ciszy przed burzą”. Zaproponowałem więc, byśmy zrobili cały utwór w takim klimacie – spokojny, na czystych gitarach. Próbowałem nawet śpiewać w tej piosence, ale ja z tym moim charakterystycznym, krzykliwym wokalem chyba nie nadaję się do takich kompozycji – co zresztą słuchać w kawałku „Sęk”, gdzie dodałem tylko swoją puentę. Dlatego właśnie Hans to wszystko sam śpiewa – a ja mam czas, by odetchnąć przed następnym czadowym utworem!

OLIWIA: Czyli to nie był numer pisany typowo „pod Hansa”?

LITZA: Nie, my najpierw zrobiliśmy muzykę, a potem Hans to wszystko sam odsłuchiwał – to się działo akurat w okresie, gdy nie mogliśmy być wszyscy razem w studiu, więc on dostawał nagrania i cieszył się, że ma wyzwanie, by zrobić do nich teksty.

MATEUSZ: Postanowiliście zaskoczyć fanów bonusowym utworem, który nie znajduje się nawet w trackliście – skąd wzięła się idea, by zakończyć płytę z takim przytupem, czy wręcz nawet pierdolnięciem?

LITZA: Nie od dziś wiadomo, że najlepszym wokalistą w naszym zespole jest Kmieta i w końcu daliśmy mu pośpiewać – już raz zaistniał w utworze „Komboje” i okazuje się, że na koncertach publiczność domaga się ciągle właśnie tego kawałka. Postanowiliśmy dać mu więc szansę, by zaśpiewać coś nowego – inna sprawa, że wydaje mi się, jakby ktoś zapomniał wyłączyć nagrywanie po zakończeniu właściwego utworu i przez to wyszło na jaw, co my właściwie robimy w studiu w przerwach… [śmiech].

OLIWIA: Proces nagrywania tej płyty był dość mocno relacjonowany przez ciebie w social mediach – czy wynikało to z tego, że czuliście tym razem potrzebę pokazania fanom, jak powstają wasze utwory?

LITZA: Myślę, że ogólnie fajnie jest widzieć zaplecze różnych rzeczy – chociaż moja żona nie lubi, jak ja przyglądam się, gdy ona gotuje i zawsze każe mi zaczekać aż wszystko będzie gotowe, bo inaczej zawsze coś podjadam i psuję jej proporcje. Chcieliśmy się podzielić tym, jak to od kuchni wygląda, bo byliśmy sami zafascynowani tym, że rodzi się coś nowego – i to od fundamentów, bo przecież po raz pierwszy nagrywaliśmy w nowym studiu. Zresztą uwieczniliśmy to nie tylko w mediach społecznościowych, ale też w tym materiale przygotowanym na potrzeby dołączonej do albumu płyty DVD. Wydaje mi się, że już wcześniej, przy pierwszych trzech płytach, mieliśmy całkiem sporo podobnych materiałów ze studia – tylko że one były zawsze profesjonalnie nagrane i zmiksowane, a okazuje się, że w tych czasach, gdy każdy dąży do perfekcji, całkiem dobrze sprawdzają się takie zwykłe, spontaniczne wrzutki prosto z telefonu. Poza tym, wiele z tych filmików nie było nakręconych przez nas – do studia wpadali nasi forumowicze i nagrywali coś spod łokcia, o czym często my nawet nie wiedzieliśmy. Ale cieszę się z tego, bo dzięki temu powstało wiele materiałów pokazujących, jak to naprawdę wygląda od kuchni – a to jest zawsze bardzo ciekawe, bo dzięki temu osoba słuchająca płyty wie, jak się ona rodziła.

MATEUSZ: To jest rok, w którym świętujecie dziesięciolecie istnienia Luxtorpedy. W czym tkwi tajemnica tego, że trzymacie się w zgodzie od dekady, bez żadnych zmian – gdy nawet w twoich poprzednich zespołach rotacje w składzie były wręcz stałym punktem programu?

LITZA: Skład Luxtorpedy to jest grupa starych przyjaciół, którzy grają ze sobą od wielu lat – dużo dłużej, niż ta dekada – bo wcześniej choćby w 2TM 2,3 czy Arce Noego. Jesteśmy jedną załogą, jednym plemieniem – i właśnie z tej więzi narodził się zespół Luxtorpeda.

OLIWIA: Czy jest coś, co chciałbyś na koniec tego wywiadu powiedzieć od siebie naszym czytelnikom?

LITZA: Tak: „Sęk w tym, żeby przytulić się do drzewa i umierać razem z nim” [śmiech]. Chciałbym po prostu, żeby po przesłuchaniu tej płyty ludzie wzbudzili w sobie jakąś refleksję, która będzie brzemienna w pasję i wdzięczność do tego, co mają wokół siebie.

Komentarze: